Witam,
Po długiej przerwie nowy wpis. W nocy znalazłem ciekawe wspomnienie o przedwojennych lwowskich lokalach gastronomicznych, które uznałem za warte wpisu.
Jako obrazek wstępny obraz Celii Dominikowskiej „Widok z mojego okna” 1897 r., Lwów.
FIRMA: ZOFIA TELICZEK, AKADEMICKA 6.
Stylowo odnowiona fasada i piękna, bogata wystawa zapraszają do wejścia. Któż z Lwowian nie był w tym miłym przybytku gastronomicznym położonym przy „corsie”, kto nie zna tego lokalu? Nie ma zapewne takiego, jak i nie ma może drugiego tak obficie zaopatrzonego sklepu delikatesowego. Ruchliwy, sympatyczny Kierownik całego przedsiębiorstwa i jego współwłaściciel p. Spang zaprasza nas do oddziału bufetowego. Uderza nas umiejętny i celowy rozkład przekąsek tzw. kanapek, których cena niekiedy zadziwia taniością.
Przy przytulnych stolikach raczą się goście gorącemi daniami, których obfitość nie pozostawia nic do życzenia.
Obserwujemy chwilę ruch w interesie. Wszystko idzie składnie, gość każdy widocznie zadowolony, dwie kasy zapobiegają ściskowi przy płaceniu. Poznać we wszystkiem rękę fachowca, który kieruje tym całym, dosyć skomplikowanym aparatem. Wrażenie nasze ujmujemy w słowa: Fachowość święci tryjumfy.
Trudno opuścić ten miły lokal nam, przyzwyczajonym do oglądania najrozmaitszych tego rodzaju przedsiębiorstw, cóż dopiero tej niezawodowej klienteli, która po spacerze po „corsie” wpada „na chwilę”. Chwila ta musi się niechcąco przemienić na godziny!
Nam też upływają szybko minuty. Noc już otuliła swą ciemną szatą miasto, gdy wreszcie udało się nam pożegnać uśmiechniętego p. Spanga. Nie danem nam było jednak opuścić ten arcymiły lokal. Wychodząc bowiem zauważyliśmy przy kasie frontowej p. r. Sudhoffa, postać znaną w całem mieście, bodajże najpopularniejszą i najbardziej poważaną wśród mieszczaństwa lwowskiego. Podziwem napełnia nas widok tego Seniora kupiectwa, pracującego jeszcze w nocy po całodziennym znoju. Wszak wiadomo wszystkim, że r. Sudhoff prowadzi nie tylko swój sklep przy ul. Akademickiej ale pracuje społecznie we wszystkich instytucjach miasta. Trudno było wyjść, aby nie zamienić paw słów z tym żelaznym człowiekiem, który ma czas na to wszystko.
Zaprawdę dwoi się i troi ten filar mieszczaństwa lwowskiego. Zawsze skromny miły i wiecznie zatroskany nie swoimi kłopotami ale losem miasta, Mieszczaństwa lwowskiego, którego jest na równi z śp. Neumanem niesrudzonym orędownikiem.
Wzór Obywatela miasta i jego gorliwy Obrońca.
Wrażenia te cisną się mimowoli i choć cel naszej wycieczki był inny nie sposób się z nich otrząsnąć, musi się im dać wyraz.
FIRMA M. WALKERA, UL. CZACKIEGO 12.
Dla kontrastu odwiedzamy przedsiębiorstwo gastronomiczne p. Walkera. Kontrast dotyczy nie fachowości, czy umiejętności prowadzenia przedsiębiorstwa, ale rodzaju, rozmiaru i miejsca.
Tu nie ma „corsa”, nie ma wykwintnej, eleganckiej publiczności, zastępuje ją dzienny, biedny robotnik, rębacz, czy rozwoziciel pieczywa, tragarz lub woźnica najemny.
Ci ludzie jednak nie są poza nawiasem życia, są oni na równi z tą pięknie i modnie ubraną publicznością z corsa, obywatelami i dźwigarami społeczności, są może nieraz jednostkami bardziej produktywnemi niż panicze z Akademickiej. Dla nich też potrzeba lokalu, w którymby mogli po trudzie i znoju codziennym wytchnąć i głód zaspokoić. Odwiedzają firmę p. Walkera, który rozumiejąc ich doskonale, znając ich przyzwyczajenia, poprostu psychę, stał się niemal ich opiekunem. Trzeba widzieć ruch w takim lokalu, słyszeć rozmowy, uwagi, żądania, zapytywania, aby pojąć, jak trudnem jest prowadzenie tego rodzaju przedsiębiorstwa! Gospodarz lokalu musi być doskonałym psychologiem musi znać na wskroś duszę tego niekulturalnego gościa, aby mógł z powodzeniem takie przedsiębiorstwo prowadzić.
Idźcie wy młodzi uczyć się tego, od p. Walkera! Aż dziw bierze, że w tem niesfornem, kłótliwem, krewkiem towarzystwie panuje idealny porządek. Nieuchwytny jakiś rygor powstrzymuje nieokiełzane zazwyczaj temperamenty, coś niewidocznego trzyma na wodzy tych prostych surowych gości. To osoba właściciela. Umie on swą powagą uśmierzyć natychmiast każdą kłótnię, poskromić każdy wybryk, przed nim uginają się najbardziej zapalone i groźne jednostki. A autorytet ten wyrobił sobie przez długoletnią praktykę, uczciwą pracę, przez prawie ojcowskie postępowanie z temi staremi dziećmi. Każdemu poradzi, nieraz ze szkodą własnego interesu, sam dopilnuje, by gość jego otrzymał to, co mu potrzeba, niejednego zgani, kogoś pochwali i tak panu je nad tym małym światkiem. Taki sam ład, porządek, celowość i w interesie. Trunki dobre i tanie, zakąski skromne, proste ale zdrowe i smaczne, oto cechy tego przedsiębiorstwa. Trzeba podziwiać cierpliwość i hart tego człowieka, który w tych warunkach musi zarabiać na chleb codzienny P. Walker zaś nie tylko nie traci fantazji, nie tylko prowadzi aktywnie (przynajmniej do czasu kryzysu) swe przedsiębiorstwo, ale ma czas i ochotę do pracy szerszej, do pracy społecznej.
Nie ma może drugiego, któryby tak znał dokładnie rozmaite bolączki i troski zawodu restauracyjnego, któryby tak gorliwie troszczył się o podniesienie poziomu szynkarzy, o ich los i byt jak p. Walker! Jeżeli zakład jego jest wzorem przedsiębiorstw tego typu, to on sam jest wzorem restauratora-szynkarza. Chlubi się nim Lwowski Związek restauratorów i słusznie, bo tacy tylko mogą stać się podwaliną, na której można budować gmach solidarności zawodowej, gmach dobrobytu.
LOKAL ANONIMOWY.
Znowu dla kontrastu wchodzimy do lokalu w centrum miasta. Nazwaliśmy go anonimowym, bo kontrast dotyczy już nie miejsca samego i rozmiaru ale istoty przedsiębiorstwa, jego treści i ducha, a że te cechy są przeciwieństwem zalet poprzednich dwóch lokali, lepiej… nie wymieniać firmy.
Czujemy się dziwnie nieswojo i obco, coś, jakby cień ponury, zasnuwa atmosferę lokalu, jakaś przygnębiająca cisza, choć słychać od czasu do czasu pojedyncze głosy, są one jednak dziwnie zmatowane.
Wrażenie: zimno.
Odbija się ono na całym ruchu. Przychodzą ci jedynie, którzy muszą i to z musu, wywołanego nie głodem, czy też pragnieniem ale interesem, prośbą lub… obawą.
Znającego stosunki tutejsze uderza od razu ta niecodzienna klientela. Goście się tu nie bawią, nie odpoczywają, nie spędzają swobodnie i beztrosko tych parę chwil, jak w innych lokalach, tu siedzą niespokojni, zdenerwowani, oczekując wyniku swej przypadkowej wizyty. Czasem się zabłąka i zwykły gość, nieznający arkanów tej gastronomii, ten szybko wyrywa, widząc i obserwując nastrój otoczenia.
Od czasu do czasu ukazuje się w szybce twarz gospodarza, studjującego nowego przybysza. Bywa, że go wita, bywa też, że tylko popatrzy nań i mrucząc coś pod nosem, cofa się za ladę.
Nie każdy ma „szczęści” i „honor” porozmawiać z nim.
To też samo przedsiębiorstwo, tak nastawione, nie miałoby nigdy powodzenia, gdyby nie stosunki i stosuneczki gospodarza. One pracują dla interesu. Jak długo? Niewiadomo, na pewno jednak taki „fundament”, na którym ten warsztat pracy oparto jest bardzo nietrwałym. Czuje to i personel, jakoś dziwnie apatyczny i bezkrwisty. Zimno nie sprzyja rozwojowi ani fizycznemu ani umysłowemu.
Gość w tym lokalu jednak nie zamarza, bo przy wyrównaniu rachunku robi się mu nagle… gorąco!
Uciekajmy! Już wiemy jak przedsiębiorstwa prowadzić nie należy!
FIRMA: STEFAN KULINOWSKI, GRÓDECKA 13.
Ktokolwiek i kiedykolwiek miał coś do czynienia z procesem cywilnym czy jako nieszczęsny powód, czy jako jeszcze nieszczęśliwszy pozwany lub jako pożałowania godny świadek, musiał się otrzeć o lokal p. Kulinowskiego, który sąsiadując z groźną i ślepą Temidą, umie naprawdę otrzeć niejedną łzę, umie rozweselić i natchnąć otuchą najbardziej zgnębionego obywatela, wracającego ze Sądu z nosem spuszczonym na kwintę. Tak już widocznie los zrządził, że obok budynku ludzkiej sprawiedliwości umieścił to azylum dla strapionych procesowiczów. Są jednak i tacy, którzy z wesołą miną wychodzą ze Sądu, ci również śpieszą do tej przystani, by ugruntować swe zadowolenie.
Bo lokal ten ma dziwne właściwości. Z pozoru niepokaźny, również po, wejściu do pierwszej ubikacji frontowej niewywierający żadnego wrażenia. Dopiero, gdy gość posunie się dalej i znajdzie się w tylnych pokoikach, mina się wyjaśnia i twarz rozjaśnia wyraz zadowolenia. Tak tu miło, swojsko i przytulnie. Pokoje te nie robią wrażenia szablonowej restauracji, coś tu uderza przybysza niezwykłego, niecodziennego. To atmosfera całkiem inna, jak w przeciętnej gastronomji jakaś domowa, rzec by można ciepła, która od razu nastraja na ton pogodny i wesoły.
Siadamy przy czysto nakrytym stoliku i czujemy się jak u siebie w domu. Za chwilę zjawia się sam gospodarz, inteligentny, miły, z pogodnym uśmiechem, czyniący wrażenie najszczęśliwszego człowieka.
Nie wiemy, czy nim jest w istocie, życzymy mu jednak tęgo z całego serca za tę beztroską pogodę, jaką ze sobą wnosi a która chyba jest najcudowniejszym balsamem na rozklekotane kryzysem nerwy.
Przy takim nastroju i przy miłej pogawędce chwile upływają szybko. Oczywiście wszystko nam smakuje wybornie a piwo (okocimskie) wydaje się nam boskim nektarem. Można tu zapomnąć i o kryzysie i o Urzędzie Skarbowym i o Sądzie. Mamy wrażenie, że największego melancholika lokal ten rozrusza i wywoła bodaj jeden pogodny uśmiech na twarzy, którą zawsze tylko grymas niezadowolenia szpeci.
Więc wszyscy, którzy tęsknicie do ciepła, pogody i spragnieni jesteście milej cichej domowej atmosfery, odwiedzajcie firmę p. Kulinowskiego, ona wasze pragnienie ugasi, wasze ciało pokrzepi a umysł i dusze ukoi.
KAWIARNIA WIEDEŃSKA.
Bliższy adres niepotrzebny. Może ktoś nie wiedzieć, przy której ulicy znajduje się Województwo, czy Uniwersytet, może nie trafić do teatru czy Magistratu, trafi na pewno do Kawiarni Wiedeńskiej.
Stara jak sam ratusz lwowski, duma nad Pełtwią (zasklepioną) a Pełtew ją znowu do snu kołysze. Teraz, bo były czasy, w których pulsowało w niej życie, jak fale w Pełtwi. Minęły ale złote kołnierze, lampasy czerwone, pierogi radców i nadradców, cylindry i fraki, pozostały tylko te same stoliki i ściany, wiedeńską modą zdobione.
Zmienili się klienci, sama kawiarnia tj. lokal pozostał ten sam. A wiec pierwsza sala dla płci mieszanej i niepalących, tj. tych, którzy nie mają co palić, bo zresztą każdy inny ćmi spokojnie papierosy i cygara. Przy stolikach płeć piękna w dojrzałym już wieku wokoło niej mężczyźni we wieku jeszcze dojrzalszym. Twarze codziennie te same, gość obcy rzadkością. Cicho tu przeważnie, czasem tylko ciszę przerywa srebrzysty (oj!) śmiech kobiecy.
Obok tego salonu przejście do dalszych sal z odwiecznym bufetem a naprzeciw separatka, w dzień prawie nie zajęta, wieczorem pełna ojców, dziadów, wujów i synów miasta. Ciasno w niej tym miejskim dygnitarzom, ale choć im gospodarz kawiarni dawał inne obszerniejsze locum, nie chcą się przenosić i stale w niej rezydują.
Tu odbywają się dalsze posiedzenia Rady miejskiej nieoficjalne wprawdzie ale i nie… dyktowane.
Wchodzimy do następnej sali, środkowej, bilardowej. Króluje tu jeden ze sympatycznych gospodarzy, zamiłowany i doskonały bilardzista. Czasem sam gra z gościem, gdy braknie partnera, zwykle zaś przypatruje się grającym, mniej wprawnym udziela porady, pierwszorzędnych graczy admiruje, wydobywając dla nich z ukrycia najlepsze kije.
Dwa bilardy poświęcone grze karambolowej, trzeci grze w kręgielki albo faramuszki. Tu dzierżą w krzepkich dłoniach kije przeważnie mistrze cechu rzeźnickiego. Z kul, uderzanych siłą na miarę Cyganiewicza, sypią się zda się iskry, kręgielki rozpryskują się jakby wysadzone dynamitem na wszystkie strony a bilard jęczy.
W tyle sali dyskretnie sadowią się amatorzy domina i preferansa. Znowu jedni i ci sami.
Wreszcie trzecia sala, najważniejsza, międzynarodowa. Tu spotkać można wszystkie niemal zawody, narodowości i wyznania. Gwar rozmów, prowadzonych we wszystkich językach, połączony z terkotem wentylatora to wzmaga się to cichnie, zawsze jednak jak w ulu brzęczy szmer nieustanny.
Nagle względną ciszę przerywa tubalny glos:
„Ależ co pan mówi! ta to zaledwie meter pięćdziesiąt od fajermuru!” Kierujemy wzrok w to miejsce, skąd zahuczał ten głos potężny i widzimy, jak nad marmurowym blatem stolika, na który padają szybko linie, tworzące szkic budynku, i cyfry, pochyliło się kilka postaci, żywo dyskutujących. To przedsiębiorcy budowlani na stoliku, bo w terenie martwota, ruch budowlany zamarł.
Szmer wzmaga się aż ponad nim wystrzela głośny okrzyk:
„Jaki szach? nie ma szacha – królowa ciągnie – przepraszam wieża – jeszcze nie ruszałem – to mię nic nie obchodzi”…
Wzburzone glosy dominują nad całą salą.
Patrzymy w tę stronę, ale widzimy tylko wieniec kibiców, okrążających stolik, graczy nie widać. Kłótnia się wzmaga, budowniczowie przerywają swą pracy a jeden zauważa głośno: „Coś pod Szanghajem gorąco”. Po paru chwilach kłótnia cichnie i znowu tylko szemrzący pogwar panuje na sali. Nie długo, bo gdzieś przy bocznym stoliku wybucha potężny rechot śmiechu. Tu stary gospodarz swym gościom „puścił witza”, snać dobrego, bo śmiech długo nie zamiera.
Ruch w kawiarni dosyć duży, kelnerzy jednak nie są przepracowani. Stali bywalcy otrzymują swe porcje zaraz po przybyciu bez zamawiania, inni zaś niczego nie potrzebują.
Wśród bowiem najrozmaitszych zawodów, jakie tu są reprezentowane, obok budowniczych, mistrzów w żelazie, kamieniu i cemencie, obok właścicieli cegielń, kupców zbożowych, dzierżawców rolnych, aptekarzy, adwokatów i emerytów duży odsetek stanowią pośrednicy i zgoła bezrobotni. Niektórzy z nich są gośćmi stałymi, wysiadującymi w kawiarni po 10 i 12 godzin. Czytają dzienniki, prowadzą ożywione rozmowy, tylko niczego nie zamawiają, bo nie mają za co.
Współwłaściciel kawiarni a zarazem płatniczy, powszechnie lubiany p. Franciszek S. zna ich dobrze i z pobłażliwym uśmiechem patrzy na tych nieproduktywnych klientów pojmując dobrze ich położenie i straszny nieraz los. Tak wiec kawiarnia jest równocześnie azylem dla zubożałej, pozbawionej pracy i niemal środków do życia inteligencji.
W głębi sali, pod ogromnym okopconym dymem z cygar obrazem, zasiada codziennie grono aptekarzy. Punktualnie o godz. 5.30 wchodzi ich prezes, bardzo poważny i sympatyczny aptekarz i zajmuje miejsce honorowe na środku.
Całe towarzystwo kawiarniane w komplecie. Obok radzą dzierżawcy rolni z ruchliwym, wiecznie zajętym, sekretarzem a z drugiej strony dostojni duchowni obrz. gr. kat. Stos gazet, którym obłożono stolik pod lustrem świadczy, że przybył też pożeracz gazet. Nie danem mu jest jednak zagłębić się w ulubionej lekturze, bo oto przysiadają się doń budowniczowie i wartka i wesoła rozmowa wytraca mu gazetę z ręki.
W niedzielę zmienia ta sala swe oblicze w godzinach południowych. Przychodzą goście obcy, eksporterzy nierogacizny, kupcy drzewni właściciele dóbr a za nimi ciągną chmarą najrozmaitsi pośrednicy. Ci ostatni manewrują między stolikami, aby zniknąć z oczu kelnerowi, który znowu poluje na tych niecodziennych gości, zabierających miejsce, załatwiających rozmaite interesy a nie konsumujących niczego. Co chwila rozlega się wezwanie: „proszę siadać” ale na próżno, ci tygodniowi bowiem goście wiedzą dobrze, że siadać to znaczy coś wypić i płacić. Manewry te trwają około godziny. Wśród tłoku, jaki w tej chwili wyjątkowo powstaje, kręci się jak fryga mały człowieczek zwany „Icio”. To ruchomy kantor wymiany i chodząca giełda. Niegdyś prawa te posiadał stary Pundyk, kawiarnia bowiem zawsze miała swego senzala, jest niezbędny i stanowi poniekąd mebel kawiarniany. Po godzinie sala nabiera wyglądu zwyczajnego.
W lecie pustoszeje, bo goście przenoszą się na werandę. Weranda to pewien kłopot dla kelnerów, bo muszą więcej biegać, a i dla płatniczych, bo ma kilka łatwych… wyjść.
Tak oto wygląda życie w tej starej Kawiarni.
Wszystko ma tu swoisty typ, klientela, właściciele, obsługa to jakby jedna rodzina.
Były rozmaite papierowe zamachy na całość murów tej kawiarni, przetrwały one te niegroźne burze i trwają jak opoka nad niepachnącą Pełtwią. Może się niejedna rzecz zmienić, ktoś dowcipny powiedział, że nawet kopiec Unii lubelskiej może być któregoś dnia przeniesiony do Warszawy, może zabiorą nam Uniwersytet, może poprzemieniają pomniki, Kawiarnia Wiedeńska pozostanie ta sama, ona trwać będzie tak długo, jak długo trwać będzie sam Lwów.
„GDYNIA”, AKADEMICKA 2A.
„Panta rei” – wszystko płynie – płyńmy więc także pełnemi żaglami, które wiatr nadyma, płyńmy do portu.
Zachciało się nam morza, zatęskniliśmy do widoku mew, do bark rybackich, do plaży i smukłych sylwetek kąpiących się kobiet, do fal srebrzystych i ryb, igrających z falami.
Taka tęsknota na szarym bruku lwowskim jest zrozumiałą, jak ją jednak uśmierzyć, gdy w kieszeni zaledwie parę złociszków brzęczy a do morza tak daleko ? Jest rada na to, mamy tu na miejscu port, do którego postanawiamy dobić. Nastawiamy płaszcze szeroko, niech w nie dmie nasz kochany, nieustający wiaterek lwowski jak w żagle, niech one niosą nas do „Gdyni” przy ul. Akademickiej 2 a.
Zawijamy szczęśliwie do tego portu, trochę zziębnięci i głodni. Wylądowujemy bez wypadku, na mostku wita nas wyjątkowo nie stary, ale młody jeszcze „wilk morski” i zaprasza do wnętrza.
Wszystko tu płynie. Przede wszystkiem złocisty koniak i wyborowa monopolowo i niemonopolowo przyczysta „żytnia”. Płynie wartkim strumieniem, jakby chciała sobie powetować czasy blokady portu, do którego dostęp Bacchusowi był wtedy wzbroniony.
Majtek sympatyczny, obeznany z morzem… wódek, podaje co chwila nowe skarby, z dna morza dobyte, bo trzeba wiedzieć, że nie jeden okręt w czasie burz poszedł na dno z doborowym ładunkiem, teraz wyciągają te „wraki” i dobywają co najlepsze rzeczy dla podróżnych. Więc i pyszne kawiory, sardynki, majonezy, ryby różnych wyznań, sery i inne delikatesy, których wybór ogromny.
Robi się nam ciepło, choć naokół woda, widocznie jakaś inna niż w Bałtyku, jakaś ogrzana i nie słona. Posmaku słonego nie odczuwamy nawet przy płaceniu, bo rachunek skromny, aż wierzyć się nie chce.
Tanio w tej „Gdyni” a bajecznie przyjemnie.
„Wilk morski” dba o swych gości, tak umiejętnie steruje jakimś niewidzialnym kołem przy bufecie, że i załoga zwija się bardzo sprawnie i podróżny w mig otrzymuje wszystko, o czem zaledwie wspomni.
Już płynie bursztynowe piwo pierwszorzędnej marki Haberbusch i Schiele, jak ono przedziwnie smakuje w takiem otoczeniu, ten tylko się dowie, kto łódź swego żywota do tej przystani skieruje. Sprytni majtkowie podają nam specjalność swoją gulasz segedyński.
Widocznie umyślnie podali nam tę kontynentalną potrawę, uważając nas za „szczurów lądowych”. Nie obrażamy się, bo gulasz istotnie wyśmienity.
W błogim nastroju mkną chwile fal szybko, jak mewy pędzące do żeru.
Zabłysła już latarnia morska, wskazując późną godzinę. Czas wracać. Przyjaciel mój oznajmia mi, że musimy wsiadać na okręt, bo już morze się kołysze i grozi burza (od żony, przyp. zecera).
Istotnie czujemy, że wszystko zaczyna płynąć i stoliki i krzesła i ryby na ścianach i latarnia na środku i majtki (przepraszam : majtkowie) i maszty i reje (nie ryje) i bufet i kanapki i Haberbusch i Schiele i Baczewski i „wilk morski” i Akademicka…
Nastawiamy żagle i płyniemy ze strachem bo do …domu.
Chcecie wrażeń, chcecie zjeść i wypić w morskiej tawernie, płyńcie naszym śladem do …„Gdyni”.
MLECZARNIA „POMORZANKA”, AKADEMICKA 24.
„Veni, vidi, vici” powiedział cezar, – przyszliśmy, urządziliśmy i zwyciężyli – tak mogą sobie powiedzieć śmiało dwaj śmiali przedsiębiorcy pp. Górniak i Piasecki, – zwyciężyli istotnie, bo są mistrzami nad mistrze.
Cóż w dobie ogólnej mizerji może człeka interesować bardziej niż zdrowe, dobre i niedrogie jedzenie? Toć to troska powszechna, to zagadnienie pierwszorzędne. Jeżeli zaś pobyt na Pomorzu jest bardzo korzystnym dla zdrowia z racji morza, to pobyt w „Pomorzance” jest również dla zdrowia zbawiennym z racji kuchni.
Restauracja ta, jak i inne tego rodzaju zakłady gastronomiczne, zwane, nie wiadomo dlaczego „mleczarniami”, ciekawą jest i godną zainteresowania nie dla jakiegoś specjalnego urządzenia, czy lokalu, lecz …kuchni, w niej bowiem spoczywa tajemnica powodzenia i sławy.
Wkraczamy więc od razu do tego sanktuarjum, do tego czarodziejskiego miejsca, skąd wynoszą te rozmaite przysmaki, na które gość niecierpliwie czeka na sali. Przestronno tu i widno, a czysto tak, że bodaj panie w balowych sukniach mogłyby się tu swobodnie i śmiało poruszać.
Wszyscy pracownicy w białych, prawie że nieskalanych płaszczach uwijają się żywo, bo to południowa pora i ruch na salach duży.
Tego, który poprzednio zjadł obfity; i tak smaczny obiad, jakim nie powstydziłaby się pierwsza restauracja warszawska, zadziwi zapewnie widok kuchni i spiżarni. Nie ma tu żadnych jakichś tajemniczych nieznanych materjałów, z którychby przygotowywano te dania, aby nadać im ten niezwykły smak, nie ma tu nic nadzwyczajnego. Surowce te same, któremi posługuje się każda pani domu, te same jarzyny, te same inne przyprawy, to samo masło, rozumie się pierwszej jakości, cóż więc wpływa na tę dobroć potraw? to sztuka gotowania i nic innego.
W tej sztuce okazali się ci dwaj sympatyczni ryzykanci mistrzami, ta umiejętność gotowania to ich cała tajemnica to cała przyczyna powodzenia. Podpatrzeć, jak to robią? nie przyda się na nic, bo aby dojść do tej doskonałości, to trzeba lat ciężkiej pracy i trzeba specjalnego zamiłowania i …smaku, tak smaku, bo bez tego daru nikt nigdy dobrym kuchmistrzem nie będzie, choćby posiadł wszelką wiedzę kucharską. To też nasi „cudotwórcy” nie gniewają się, gdy ktoś wkroczy do ich pracowni, owszem dumni są z jej urządzenia, czystości, higjeny i spokojni, bo tajemnicy ich sztuki nikt im nie wydrze, leży ona w nich, im właściwa, nie do odebrania.
Wracamy na salę, pełni podziwu no i naturalnie zabieramy się do jedzenia? nie, najpierw do wyboru potraw i to jest dla nas najcięższa chwila. Bo jakże tu wybrać w sążnistym spisie, kiedy na wszystko bierze ochota? Dopiero przysłowie o osiołku trzeźwi nas i zamawiamy dania.
O tem, czy i jak nam smakowały, nie mówimy, aby ktoś nie posądził nas o przesadę. Niech o dobroci potraw mówią ci, którzy tu są stałymi gośćmi. My tylko powiemy: mili gospodarze! zwyciężyliście!
KAWIARNIA „ELITE”, LEGIONÓW 27.
Choć kryzys dokucza a Urzędy skarbowe nie próżnują, przecież trzeba od czasu do czasu gdzieś grzeszne ciało rozerwać, gdzieś zgubić troski i protesty wekslowe, one bowiem nie pozwalają na spoczynek nocny, sen się nie ima powiek a noc bezsenna to straszna perspektywa dla każdego śmiertelnika. Dokąd ale pójść, aby nie zabawić? Ktoś dowcipny powiedział i my sobie to powtarzamy: mamy wprawdzie pieniędzy, jak lodu, ale cóż, kiedy jest odwilż. A tu tzw. nocne lokale z kabaretami i innymi programami kosztują trochę tego „lodu”.
My chcemy bawić się dobrze ale tanio! My chcemy i musimy! Dlatego walimy jak w dym do kawiarni „Elite”. Orkiestra jest, dancing jest, danserki pewnie będą, coś do wypicia będzie, czegoż więcej nam potrzeba?
Wchodzimy na salę dużą, wygodną, dobrze oświetloną. Zabawa już wre. Wkrótce zjawia się sam gospodarz, wesoły i tak pełen werwy i animuszu, jakby dopiero wstał po całodziennej drzemce z łóżka. Tymczasem biedny ten człowiek pracuje dzień i noc i nie wiadomo kiedy śpi.
Witamy się serdecznie i zasiadamy w pięknie przystrojonej separatce, skąd zresztą widzimy doskonale salę i tańce. A jest na co patrzeć! Dobór danserek prima, primiss (boję się, czy przypadkiem nie za dużo powiedziałem, ale chyba „Przegląd Gastronomiczny” nie będzie tak wertowany w domu, jak „Przegląd Mody”, a więc jedźmy dalej).
Młodzież nie spoczywa i kręci się nieustannie. Beztroska zabawa, świetna orkiestra, tanga, fokstrotty a przede wszystkiem upajające zapachy perfum zgrabnych i ładnych danserek zaczynają działać.
Muszę siłą wstrzymywać przyjaciela, towarzysza wędrówek, aby usiedział na miejscu, bo właśnie kochany gospodarz zaprezentował nam likier „non plus ultra”. Boski nektar, więc powtórzmy! Następnie czarna, gorąca i mocna jak grzech a potem tak rzadki a przecież w nocy konieczny szampuś!
Nie alkohol, ale humor uderza do głowy jak wino, dowcip skrzy się jak śniegu kryształki a śmiech huczy jak klaksony samochodowe. Nie tylko my, wszyscy się bawią i wszyscy się śmieją. Coś zaraźliwego unosi się w powietrzu, bo nawet muzykanci, zmęczeni bisowaniem, weselą się tak, jakby wygrali dolarówkę. Ą trzeba przyznać, że grać umieją, i że walnie przyczyniają się do utrzymania tego prawie dziecięcego nastroju. Towarzystwo dobrane miesza się każdy chce przelać na drugiego nadmiar wesela i pogody, to też zabawa zaczyna przybierać cechy jakby wspólne, powstaje jakaś „spółdzielnia śmiech, i radości”.
Dużo by można jeszcze opowiadać o najrozmaitszych kawałach i gości i niestrudzonego gospodarza i o …lepiej nie mówić; po co zdradzać wszystkie tajemnice. Kto ciekaw, niech przyjdzie do „Elite” a zobaczy i przekona się, że lokal ten to wysepka, na której żyją ludzie szczęśliwi a szczęście to miraż życia.
Zdobyć je można łatwo i tanio „Elite”.
RESTAURACJA BISANZA I PIKAUSA, RYNEK 17.
Było przed wojną we Lwowie dużo restauracji i knajp powszechnie znanych i bardzo popularnych, z których każda sławną była z jednej specjalności jak np. Fleischman z raków a Najsarek z piwa.
Z czasem znikały te popularne przybytki gastronomiczne, ustępując miejsca nowym, już na sposób warszawski urządzonym.
Została jedna tylko staruszka, która jakkolwiek przeszła rozmaite burze wojenne i połączone z tem przypadłości chorobowe, przecież ostała się w zdrowiu i prosperuje dotąd, utrzymując dalej cały splendor sławy, jaką poprzedni właściciel nieboszczyk Najsarek zdobył.
To restauracja Bisanza i Pikausa.
Jest to królestwo piwa, obecnie piwa okocimskiego.
Wejście mało widoczne, niepozorne, jakby umyślnie zamaskowane, aby gość, gubiąc się w tłumie rynkowym, mógł niewidoczny wpaść do tego raju piwnego. Sień, pamiętająca czasy chyba Kazimierza Wielkiego a potem sala, jedna i jedyna, nieco mroczna, ale zawsze ożywiona. Wokół stoły, za nimi postacie, jakich nie spotkasz w innym przybytku gastronomicznym. Tu zasiadywał niegdyś patrycjat lwowski i dziś przesiadują tu ich potomkowie, mieszczanie z krwi i kości „lwuscy”. Tu nie ma tych „literatów”, którzy piją piwo literatkami (prawdziwi literaci chętnie przychodzą), tu widać tylko te „z uchem”, brzuchate, jakby napęczniałe „bomby” i również pulchne, szumiastym wąsem zdobne poważne oblicza. Gdzie rzucisz okiem napotkasz dostojne kufle, napełnione złocistym nektarem z Okocima.
Rozmowy toczą się poważne, czasem ton jowialny je urozmaica, czasem śmiech rubaszny, wszystko jednak tchnie pewną powagą, jaką nakazuje szlachetna tradycja tego starego królestwa piwa.
Z dymami cygar snują się, zda się, legendy o tych, którzy przed laty wychylali tu po 20 bomb pilzneńskiego codziennie i w tych samych godzinach i o tych, którzy przyjeżdżali na jeden dzień do Lwowa załatwić sprawunki i zajeżdżali tu wprost z dworca kolejowego, by nocą wyjechać stąd znów na dworzec bez oglądnięcia jednego sklepu i o tych wreszcie, którzy wpadali tu na chwilkę, aby „na stojąco” wypić jedną tylko „bombkę” i wracali chwiejnym krokiem po dwudziestej.
Cały lokal jakby przesiąknięty tradycją i do niej też stosują się dzisiejsi goście, chwaląc sobie tak samo „Oko”, jak niegdyś pilznera. Jest ono widocznie i dobre i pożywne i zdrowe. Dosyć popatrzeć na jednego z gospodarzy, aby uwierzyć, że „Oko” krzepi.
Ma się wrażenie, że gdyby nagle runęły sklepienia tej starej kamienicy od podtrzymałby je swemi silnemi barkami przynajmniej tak długo, dopóki by Wydział III. Magistratu nie zatwierdził planów rekonstrukcji, co zazwyczaj trwa jeden rok.
A goście? Spójrzmy na te poważne postacie! toż jeden stolik przez trójkę tylko obsadzony reprezentuje co najmniej dwa wieki i prawie dwa razy tyle, bo 400 kg. wagi!
Widać więc zdrowie i tężyznę, „Oko” krzepi i konserwuje.
Gdzieś z kąta wydobywają ciepłe potrawy, piwo bowiem zaostrza apetyt. Trzeba przyznać gospodarzom, że jedzenie jest tak dobrem jak piwo. Smaczne, obfite, godne również tradycji.
Zegar ratuszowy wydzwania późną godzinę, goście kończą ulubione „tury”, gospodarze brzęczą monetą, trzeba opuścić lokal.
Archaiczna sień wiedzie nas na cichy już rynek. W poświacie księżyca lśni się stary Lwów, przeszłość staje przed nami jak żywa. Mkną wspomnieniami czasy królewskie, czasy świetności tego grodu, czasy upadku i zniszczenia, znowu potem wielkie chwile dziejowe, okresy dobrobytu, znaczenia i sławy. Drogie wspomnienia! i z niemi idziemy spać.
Zacni gospodarze! dziękujemy Wam za tych kilka miłych chwil, jakie z przeszłości wywołał w nas pobyt w Waszem królestwie piwa!
„HUNGARJA”, UL. LEONA SAPIEHY 31.
Wędrówki „gastronomiczne” nie należą do wielkiej przyjemności, jakby to się niejednemu zdawało, zwiedza się bowiem zakłady gastronomiczne nie dla zaspokojenia głodu czy pragnienia albo tylko dla zabawy, ale dla scharakteryzowania danego przedsiębiorstwa i podkreślenia jego cech przeważnie dodatnich.
Trzeba więc więcej patrzeć i obserwować a mniej jeść a szczególnie pić.
Czy da się wszędzie przeprowadzić tę zasadę? Fachowemu sprawozdawcy nie trudno o taką wstrzemięźliwość a przecież czasem „wpada”, jak to miało miejsce i ninie w szampańskiej „Hungarji”. Lwów ma swoje stare dzielnice, żyjące jakoby odrębnem życiem, nieco już przestarzałem i konserwatywnem. Najmłodsza z nich Dzielnica VI-ta nie ma tradycji, ale pulsuje w niej bodaj najbujniejsze tętno. Szósta Dzielnica, z królową ulic, ulicą Leona Sapiehy, tą piękną arterją, wiodącą z dworca kolejowego do centrum miasta, jest dziś nowożytnem jakoby osobnem miastem o własnem sercu, które stanowi Politechnika lwowska. Naprzeciw niej otwiera swe podwoje „Hungarja”. Wchodzimy wieczorem przez pokój bufetowy do dużej ładnej sali i dostajemy z trudem mały stolik… dostawiony.
W powietrzu drżą tony smętnego tanga. Dwu harmonistów przy akompaniamencie skrzypiec i fortepianu czuwa nieustannie nad tem, by z twarzy gościa nie znikał uśmiech zadowolenia, by oczy skrzyły się i patrzyły na ten boży świat, jak dziecko patrzy na wiosnę. Wokoło też twarze wesołe, eleganckie panie i młodzież nucą z cicha znane „szlagery” wraz z muzyką a w przerwach gaszą tęsknotę do tańca prawdziwym węgrzynem, jak w „Hungarji” przystało.
Gospodarz, czarny jak rodowity Madjar, przysiada się do nas na chwilę, aby udzielić nam informacji, przedtem jednak nalewa kielichy bursztynowym płynem. O błogosławiony niech będzie ten kraj Arpadów, Rakoczych i Hunyadów, który takie boskie nektary wytwarza! już za chwilę czujemy się rodowitymi Węgrami.
Muzyka gra czardasza, smętne tony przenoszą nas w słoneczne „puszty” węgierskie, widzimy te niezmierzone obszary dziewicze, po których hasają stada koni, łany, obrosłe złocistym winogradem i cały ogromny przestwór zalany słońcem. Ogarnia nas dziwna szczęśliwość, zaczynamy nucić, porywa nas węgierski temperament. „Eljen a haza”.
Wszyscy są nam znajomi, wszystkich kochamy, niech żyją Węgry!
Towarzysz mój zaczyna mowę: Iszten Głowik a haza, nemtudum hegylaja, szampantete. – Zdumiałem, słysząc tak piękną węgierszczyznę a co najważniejsze zrozumiał ją i gospodarz, bo zaraz pojawiła się wysmukła butelczyna o srebrnej głowie. Wystrzał korka poderwał mię, chciałem też przemówić po węgiersku, ale nie mogłem wstać. Szelma gospodarz przywiązał mię widocznie do krzesła, więc postanowiłem siedząc palnąć mówkę, cóż kiedy nie mogłem. Zaledwie wykrztusiłem jedno słowo: „baratom” i dusza moja rozpłynęła się w błogiej nicości.
Wstałem późno ale zdrów jak ryba a że wilczy miałem apetyt, podążyłem do „Hungarji” na śniadanie. Trzeba przecież napisać jakieś sprawozdanie, bo wczoraj… byłem na …Węgrzech.
Zaczynam tedy: bufet pierwsza klasa i tani, piwo nie potrzebuje reklamy, bo żywieckie, a inne trunki? jakie kto chce. Usługa prima, gulasz prawdziwie węgierski z „puszty”, ot i wszystko tak przedpołudniem, bo wieczorem jest jeszcze coś, czego gdzieindziej nie znajdziesz. Spróbuj i wstąp! Ubędzie ci dziesięć lat życia, i w tobie zagra prawdziwa gorąca węgierska krew!
Kochany Gospodarzu! „Eljen a baratom”.
(497)
Leave a Reply