Opowieści dziwnej treści – Karczma i oberża – część 2/2

Witam,

   Dzisiaj dokończenie wpisu z artykułem na temat „Karczma i oberża” (CZĘŚĆ 1). Dzisiejszy wpis kwalifikuje się także do cyklu Opowieści dziwnej treści 🙂

KARCZMA I OBERŻA – 1842 r.
(Fragment z Rozmówek Lwowskich)

   Popasałem w miasteczku X[1]. Gospodarz zajezdnego domu, był to młody jeszcze i dosyć miłego oblicza blondyn, wąsik i czub rozrzucony, kamizelka rozpięta – wydawały człowieka czynnego, zapobiegliwego, słowem oberżystę który rad widzi – zajeżdżający przed bramę pojazd podróżny. Zaspokoiłem głód i pragnienie, zaspokoiłem czarną tabliczkę; czekać jeszcze musiałem na konie, bo te szlachetne zwierzęta większe od ludzi łakotnisie, dłużej stoją przy żłobie, niżeli my przy stole siedzimy.

   Rozmawiałem z gospodarzem, raczej słuchałem, z jaką radością na twarzy chełpił się z tego, jak sławnie orznął na jarmarku w Dąbrowie jakiegoś Panicza; „a to Panicz, Panie sławnie się zna na koniach, a kupił ode mnie sławnie, jedne szkapę ślepą a drugą kulawą.”

   Wtem zatrąbiła pocztarska trąbka i przed okna oberży zatoczył się ciemny podróżny koczyk z walizkami, na którego pudle, kołach i poduszkach, był puder, zbierany z dalekich jakichś okolic.

   Wybiegł gospodarz i wnet wprowadził do pokoju Pana pasażera, mężczyznę wysokiego wzrostu, którego czarna chustka, kamizelka, czarny krótki surducik i ciemne faworyty – formujące grecką obróżkę, podobnie jak koła poduszki pojazdowe, upudrowane były tym podróżnym proszkiem.

   Pan wojażer zadysponował obiad i dobywszy z kieszonki zegareczek, nie większy od saskiego talara, odezwał się po niemiecku akcentem mocno saskim, niby do siebie, a jednak w półgłośno: „Druga godzina, o czwartej w Przemyślu, o szóstej w Sądowej, o trzy kwadranse na jedenastą we Lwowie będę.”

Karczma w SzydłowcuKarczma w Szydłowcu

   Zrobiłem uwagę, że tak dokładną mając wiadomość o stacjach naszych pocztowych, bez wątpienia często po kraju naszym podróżuje.

   Na to, przeprosił mnie z najgrzeczniejszą uprzejmością, i zapewnił, że po raz pierwszy podróżuje po nie cywilizowanym kraju – „ale – das arme Ländchen ist nit so gar uebel, i gdyby tylko te kilka górek zniwelować, es wird eine erliche Bahn abjebea.”

   „Pan z daleka jedzie?” zapytałem. „Wczoraj o trzy kwadranse na trzecią wyjechałem z Hamburga z Bahnhausu”, powiedział to z zimną powszedności flegmą, a mnie zimno się zrobiło i spojrzałem na mówiącego, jakby nim był sam Ponsowy Samiel.

   „Nigdy, och: nigdy nie odbywałem podróży tak powoli”, mówił podróżny – „ale die Elbe Direction ist impertinent miserable – Qualitata okrętów – passable – aber die Elbe Direction ist zu karg – und leidet Mangel am Wasser. Ja zrobiłem mocyę”, mówił dalej. „Dyrekcja ma się wystarać o monopolium Elby.”

   „Zważywszy, że w tych czasach na fabrykę cukru, musztardy i wina szampańskiego konsumuje się tyle wody, zważywszy te tak ogromną konsumpcję Elby – na tę kuenstlichen Wiesen- Arrogationen, to jeżeli tak potrwa, die Elbe fallirt.”

   „Abe die Leutchen wollen jetzt kein Brod, nur Zucker und Wolle, und Geist nur Geist, abe die Blase zerplatzt mit einem Mahl – und damit satis.”

   Dowiedziałem się z dłuższej z nim rozmowy, że był Belgijczykiem, przez dwa lata konduktorem lokomotywu, dzień po dzień bez przestanku robiąc po 62 mil – przejechał w przeciągu dwóch lat 38,240 mil, a przecież nie był dalej jak w Brukseli i w Malinie – i byłby tę liczbę mil przejechanych mnożył in infinitum, gdyby nie mały wypadek, który kilkunastu o kalectwo i siedmiu tylko ludzi o śmierć przyprawił. – Straciwszy posadę jeździł po Anglii, a teraz był w drodze do Ukrainy do jakiegoś magnata, gdzie ten konduktor parowy, przyjął funkcję konduktora synów polskich.

ZawichostKarczma w Zawichoście

   Rozmawiając ze mną, zajadał smaczno rosół, sztukę mięsa z ćwikłą, cielęcinę z buraczkami, i leniwe pierożki, popijając te polskie przysmaki węgierskim winem; wypiwszy nareszcie filiżankę czarnej cykorii, zapalił cygaro, kazał dać pocztylionowi seidel wina – i poprosił bardzo uprzejmie gospodarza, ażeby był tak dobry, i pozwolił zapłacić konto sobie.

   „Zaraz” odrzekł mój gospodarz z rozpięta, kamizelką – i wybiegł z pokoju, a po nie długiej chwili, weszła polska dziewka, nie mówiąc słowa, położyła na stole przed Panem wojażerem czarną tabliczkę. Podróżny spojrzał – trochę się zdziwił, wreszcie do mnie się obracając, poprosił z właściwą sobie uprzejmością, ażebym chciał wytłumaczyć jemu, wiele właściwie ma zapłacić gospodarzowi tego hotelu. Wziąłem do ręki czarną tabliczkę, zbliżyłem do okna – i wyczytałem na niej summę pod linijka położoną, wynosiła 7 złot. reńskich 59 krajcarów z przypiekiem dwóch literek C. M, „To się równa pięciu talarom saskim”, rzekłem. „Junmöglich, die armen Leutchen aben sich geirt – junmöglich”, mówił śmiejąco Belgijczyk.

   Pragnąc przyjść w pomoc cudzoziemcowi, powodowany do tego uczuciem miłości bliźniego i natchnieniem gościnności, kazałem przywołać gospodarza, alić ten ledwie się pojawił w pokoju, potwierdził słowem, że się nie pomylił w rachubie – i znowu zabierał się do wyjścia.

   Zatrzymałem go czyniąc refleksję „A proszę Pana”, zaczął tłumaczyć się gospodarz, „ten Pan pocztą przyjechał, kazał dać sobie wina i kawy – niech Pan z łaski mu powie, że to nie Belgia, u nas nie ma fabryk wina, a kawę trzeba szwercować”.

   „Junmöglich”, powtórzył podróżny, „trzy dni temu w Birmingham w Strangstecthall na rannym obiedzie o 7mej godzinie wieczorem, z Sir Eliotem i dwoma Hong Hong – kupcami z Kantonu, mieliśmy siedem półmisków a pour le dessert Mocca-caffe z porcją opium, a moje Ecot nie wyniosło tylko 7 szylingów i 4 pensy – a dobry właściciel tej oberży w kraju niecywilizowanym, żąda ode mnie za 4 półmiski i kwaśnej kawy filiżankę, Talarów pięć i junmöglich!”

   Ale gospodarz nie słyszał tych przekonujących uwag, zniknął jak kamfora, miejsce jego zastąpiła dziewka, służąca czekająca na zapłatę, a tu pocztylion po czwarty raz zatrąbił – a drugi upominający się o Schmiergeld, Spanngeld, Wartgeld – razem naglił Pana pasażera do wsiadania, imieniem Pana poczmistrza. – Belgijczyk rzucił na tabliczkę rulon cwancygierów i odjechał, a gospodarz z drwiąco-śmiejącą się twarzą patrzył za odjeżdżającym.

Stanisław Bohusz-Siestrzeńcewicz Przed karczmą na wileńszczyźnieStanisław Bohusz-Siestrzeńcewicz, rysunek „Przed karczmą na wileńszczyźnie”

   „Przecie się to nie godzi mości gospodarzu” odezwałem się do niego, „tak zdzierać Panów, co z zagranicy do nas przyjeżdżają.” „A oni to nie drą Panów, kiedy Panowie jeździcie po ich kraju?” odpowiedział. „Dobrze, że choć cząstkę odbierzemy na powrót z tych pieniędzy, co Panowie tam zostawiają – a potem czy to Pan nie widział, że pocztą przyjechał!” „Masz prawdę”, odpowiedziałem przekonany, bo mi przyszło do pamięci, kiedym za granicą pocztowymi jeździł końmi i bywał na każdej stacji pocztowej skubany nielitościwie, a niemiłosiernie darty na popasie i noclegu.

   „Bo to widzi Pan”, mówił dalej gospodarz – „chcąc żyć na tym świecie, potrzeba czasem skubnąć, gdzie się da, jak to mówią: drzyj łyka, gdy się drą, ale na tym sztuka, wiedzieć kiedy i kogo; bo widzi Pan – Panu na przykład podałem na rachunku tylko tyle co słuszna – ale jak mi we wrota zajeżdża jaka kareta z mitrami, albo jaki magnat rosyjski, co do kąpiel na przykład jedzie – och Panie, to wtenczas trzeba widzieć rachunek, jaki ja mu nasmaruję, aż się za głowę czasem weźmie z zadziwienia.”

   „Ale czy zapłaci zawsze wszystko co napiszesz?” zapytałem. „Mamy na to sposoby, i tak na przykład: kiedy zacznie się gniewać, wtenczas ostro mu się postawić, odpowiem bardzo, rozjątrzę go do tyla, że w końcu, choćby był największym w świecie flegmatykiem, jeżeli nie porwie się na mnie to przynajmniej tabliczką w łeb rzuci. Tego mi też trzeba, wtenczas ja Panie robię alarm zwołuję ludzi, świadków, cały dom protestuje, klnę się, zapowiadam, że robię proces. Nastraszenie takie, dotąd zawsze miało swój skutek.”

   „To zapewnie, że Pan podróżny zapisze sobie do puilaresika godne nazwisko twojej oberży, i w powrocie ominie ją i do drugiej zajedzie.” „I trafi z deszczu pod rynnę”, odpowiedział gospodarz, zapinając swoją kamizelkę.

   W dziwnym sposobie zbudowany, ruszyłem dalej, rychło przyszło mi się pożegnać z bitym gościńcem, wiernym dotąd mojej podróży towarzyszem, zboczyłem na drogę wiejską, która miedzami pól, to wąwozem, to znowu korytem wstecz płynącego strumienia, biegła sobie swobodnie, tu wspinała się na pagórek, tam wpadała w dolinę, opisując dookoła każdego zasianego łanu, każdego lasku różnokształtne do wyższej już matematyki należące figury.

Karczma w LublinieKarczma przy ul. Łęczyńskiej w Lublinie z I połowy XIX wieku, zdj. T. Chrzanowski, 1964 r.

   Można by powiedzieć, że jadący wiejską naszą drogą, jest właśnie w położeniu człowieka, którego prowadzi jakie swawolnie igrające dziecko.

   Już się zmierzchać zaczynało, dzień, który dotąd miał oblicze zdrowego i wesołego człowieka, powoli blednąc, barwą smutku i choroby powlekać się zaczynał.

   Słońce jeszcze przed swoim zachodem zaszło dla ziemi za chmurę, która w podłużnym kształcie miedzianego koloru ciężko, leniwie zsuwała się z nieba, na roztoczone wzgórza się kładła – jakby do nocnego spania. Z światła dziennego przygaśnięciem gasły kolory ziemi, blaski ziały się z cieniami w jednostajną siną posępności barwę, co się rozwlekła po całej okolicy. I cichość nastała, bez gwaru wiatrów szelestu liścia, bez śpiewu ptaków; częste tylko a niezwyczajne rżenie moich koni było jedynym w tej puszczy odzywającym się głosem.

   Bryczka moja zaczęła się staczać z wysokiego brzegu w jakiś ciemny, niski padół, do którego z jednej strony zsuwał się z góry czarny szmat jodłowego lasu, z drugiej wodnista rozścielała się płaszczyzna szuwarem obrosła, białym kwieciem bagienka zasiana gdzie niegdzie tylko pokazująca lico wody czarne i zachmurzone. W nieznaną a niewesołą wjechawszy okolicę, widząc już zbliżający się wieczór – rado powitałem postrzeżony budynek, wedle drogi stojący. Lubo on nie miał kształtu karczmy polskiej, wyżej opisanej i ani był kamienicą, kwalifikującą się na Oberżę, wszelako otwarta brama stajni obok stojącej, nareszcie gałąź jodliny wisząca na sznurze nad drzwiami od domu, pozwoliły mi wnioskować, że do zajezdnego domu dojeżdżam; kazałem zajechać na nocleg. Mój rozkaz jednak nie podobał się woźnicy, ani koniom, które instynktem jakimś natchnięte, powodować się nie dały, i miast to ku karczmie nawróci, w przeciwną pchały się stronę, kilkakrotnie dopiero napomniane batem, pokonały swój upór. – Zajechałem, wysiadłem, karczma ta w nieprzyjaznym i odludnym położona miejscu, wydawała mi się budynkiem jakimś posępnym i ciężkim, nie mając tego wejrzenia lekkiego i wesołego domu, który wygląda właśnie jakby z ziemi jak drzewko wyrósł, w dach wystrzelił owszem domostwo to z ścianą swoją, z wilgotnych kamieni spojoną, grubą, ciężką, bryłowatymi skarpami podpartą, widocznie gniotło ziemię, która tym tłoczącym ją ciężarem przywalona, zatamowany miała oddech swojej wegetacji, schła, padała i pękała dokoła, kilka drzewek stało blisko domu, ale gałęziami swoimi dotykały ściany, widać było na nich chorobę suchot, a jeżeli dawały jeszcze na niektórych gałązkach oznaki życia, to chyba stygnącego i gasnącego już życia.

   Wstąpiłem do sieni płytami kamiennymi wyłożonej, a Pan Twardowski - XIX w. - drzeworytzimno jakieś od nóg rozeszło się po calem ciele i skroś mnie przeniknęło. Izba szynkowna była obszerna, ale pusta, bez sprzętów, bez ludzi, ciemna i cicha, jakiś mężczyzna, chorowitego oblicza z twarzą chustką, obwiązaną, powstał z ławy, na której przy piecu siedział, zbliżył się do mnie, i czego żądam zapytał.

   „Stancji!” powtórzył głosem zadziwienia, „jegomość doprawdy myśli tu nocować?” „Nie inaczej, albożto nie oberża?” „To nie oberża, to karczma”, odrzekł surowo, wziął do ręki łojową świecę ze stołu, przypalony jej knotek urwał palcami i rzucił o ziemię, nogą przydeptał. „Proszę jegomości za mną”, rzekł i z łojówką w ręku prowadził.

   Minąwszy sień, wstąpiłem do stancji, a zdaje się, że wstępuję do zakrystii, bo już w progu owiał mnie zapach jałowcowego kadzidła, a od ścian płachtami wilgoci obciągniętych, szło na mnie jakieś grobowe zimno. W górze sklepienie popękane, z tynku obdarte, wisiało nad tą izbą nisko, ciężko, jakby chmura gradem i oberwaniem się grożąca; w jednym rogu stał piec kaflowy zimny, bez lustra i blasku, wapnem białym obciągnięty, w drugim było łóżko, miast to pościeli słoma na nieco roztrząśnięta, właśnie jakby łoże umarłemu posłane. Okno małe, w głęboką osklepienia czeluść wciśnięte, osnute było dookoła pajęczyną, ale jakąś pajęczyną nieżywą, pustą – i cichość była w izbie, nie rozweselona nawet brzękiem latającej muchy albo komara; dookoła ścian, z każdej szczeliny podłogi, – wyglądały białe gąbki grzybów, zdało się, że to rozsypany po ziemi różaniec trupich główek patrzy na mnie.

   Przykrym uczuciem dotknięty, obejrzałem się za gospodarzem, który za mną wstąpił do tego posępnego mieszkania – gospodarza już nie było; tylko nad drzwiami pokazała mi się tablica i ten napis na niej:
„Ta karczma Rzym się nazywa.”
„Ha, to tutaj?” zawołałem.
„Tutaj” – odpowiedział głos – było to…
(Z Syliwa rerum Jadami.)

[1] Relacja mojego przyjaciela.

   Jako obrazka wstępnego wykorzystałem zdjęcie z 1925 r. przedstawiające ruiny karczmy „Rzym” w podkrakowskich Pychowicach, w której „diabli, w taki czy inny sposób, wzięli Twardowskiego”, zdjęcie podałem za tą STRONĄ, gdzie podane są inne ciekawe informacje – polecam 🙂

(883)

1 comment

Leave a Reply