Witam,
W dniu dzisiejszym w ramach serii „Opowieści dziwnej treści” historia pewnego inspektora w artykule Jerzego Rosa z 1978 r. zamieszczonym w emigracyjnym czasopiśmie „Wiadomości”. Jest to długi tekst, ale wciągający, który polecam na dłuższą wolną chwilę.
Powyżej na zdjęciu z NAC, klient w restauracji warszawskiej „Rarytas” która mieściła się w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej 9/15.
INSPEKTOR – JERZY ROS – 1978 r.
Motto:
„– A więc jakże to, panowie
Jak się to stało, żeśmy się tak dali nabrać”
(M. Gogol „Rewizor”)
Cała ta historia – wierzajcie mi – wydarzyła się w stołecznym mieście Warszawie, ale z równym powodzeniem mogła się wydarzyć w portowym Gdańsku, w fabrycznej Łodzi lub w podwawelskim grodzie, Krakowie. A wydarzyła się ona na skutek tego, że jej główny bohater od dziecinnych już lat posiadał niewyżyte ciągoty – do chemii i alchemii, że fascynowały go laboratoryjne imponderabilia, owe szklane retorty i menzurki, gazowe palniki Bunsena i lśniące przewody destylacyjne. Tak więc u korzeni afery – jeśli jej głównego aktora poddalibyśmy psychoanalizie – należałoby doszukiwać się wśród dziecięcych marzeń, w jakimś starym strychu, na którym średniowieczny alchemik, otoczony dziwacznym sprzętem, poszukuje tajemnicy produkcji złota, kamienia filozoficznego lub eliksiru młodości. Ten to strych zapaść miał głęboko w podświadomość młodego Emila Machejka, aby po latach wielu ujawnić się w okolicznościach zgoła niezwykłych, których epilog rozegrał się – niestety – przed Sądem Okręgowym m. st. Warszawy.
I aby analizę psychiatryczną uzupełnić modnie przyczynkiem polityczno-społecznym, dodajmy, że jeśli według Karola Marksa – „byt określa świadomość” – to zgódźmy się, że warunki w jakich żył i działał Emil Machejek – szary człowiek epoki zwycięskiego socjalizmu – zadecydowały, powiedzielibyśmy nawet – zaprogramowały – jego przestępczą działalność, doprowadzając go na ławę oskarżonych.
Ale skończmy z uczonymi uogólnieniami i przejdźmy – jak to mawiała pewna młoda i niecierpliwa osóbka płci żeńskiej – do rzeczy samej.
Czas jest jak najbardziej współczesny. Miejsce akcji: sala sądowa wypełniona przez pracowników etatowych i kontraktowych Stołecznych Przedsiębiorstw Gastronomicznych.
Dramatis personae: oskarżony Emil Machejek, Wysoki Sąd – w majestacie Rzeczpospolitej Ludowej zasiadający na tle Białego Orła (bez korony) – dalej towarzysz Prokurator w todze z czerwonym wyłogiem, pan Adwokat w czerni, bezbarwny sekretarz-protokolant oraz woźny z nosem jak piwonia i z siwym, sumiastym wąsem; na prawo stół dla prasy, na lewo solidne drzwi dębowe izolujące pomieszczenie dla świadków od toku rozprawy. Na ławie oskarżonych zrezygnowany człowieczek w średnim wieku o lekko przygarbionych, zaokrąglonych plecach. Kiedy podniesie się na wezwanie Sądu wszyscy będą mogli zobaczyć, że przy mizernej postawie i drobnej kości nasz bohater wyhodował sobie niezły brzuszek, umiejscowiony nisko jak u kobiety ciężarnej w ostatnich tygodniach przed porodem – patrz: rzeźby Dunikowskiego.
Widzicie go? Emila Machejka? Drobny i szczupły, z zaokrąglonymi plecami urzędnika rachuby, ale z brzuszkiem człowieka, któremu nieobce są rozkosze podniebienia. Oto on: inspektor domniemany!
Ale oddajmy głos ludowemu wymiarowi sprawiedliwości.
– Świadek Wacław Kalinowski! Woźny donośnie wywołał nazwisko przez uchylone drzwi i na salę posuwiście wkroczył łysiejący blondyn w czarnym, służbowym garniturze i w czystej, białej koszuli z muszką. Kłaniając się na lewo i na prawo podszedł do katedry, na której patronował Wysoki Sąd. Kiedy koniecznym formalnościom stało się już zadość i sędzia o twarzy starego, mądrego psa, pouczył świadka surowo, że winien jest mówić prawdę, całą prawdę i nic tylko prawdę i że za fałszywe zeznania grożą mu surowe konsekwencje karne – przystąpiono do rzeczy.
– Urodziłem się w 1940 roku w Wołominie powiedział Wacław Kalinowski – i obecnie pracuję jako starszy kelner w stołecznych Przedsiębiorstwach Gastronomicznych. Ostatnio zatrudniony jestem w lokalu I kategorii „Rarytas”, ale muszę nadmienić, że z oskarżonym zetknąłem się po raz pierwszy jakieś dwa lata temu, gdy pracowałem w restauracji „Myśliwskiej” na Nowogrodzkiej. Kierownikiem lokalu, był tam wówczas pan Kaźmierski, któren teraz odsiaduje manko w Mokotowie…
– Proszę przejść do rzeczy, – przerwał mu Wysoki Sąd, który z długoletniego doświadczenia wiedział, że gadulstwo, jak kalafior, należy ciąć tuż przy korzeniu.
– W jakich okolicznościach świadek zetknął się z oskarżonym Machejkiem i czy świadek widzi go na sali? – Na dźwięk swojego nazwiska oskarżony ożywił się, a świadek, odpowiadając na pytanie sądu niechętnie wskazał go palcem, niby, że to jest właśnie ten, o którym mowa. Zrobił to jednak ociągając się nieco, gdyż sąd sądem, ale w Polsce nikt nie lubi publicznie wskazywać człowieka, powiadając: „ten ci jest!” zwłaszcza jak ludzie patrzą. Co innego prywatnie i po cichu.
Ale nie było rady skoro już raz człowieka wzięli za portki i powołali aby świadczył.
– Oskarżonego poznałem po raz pierwszy – ciągnął świadek – kiedy przyszedł do nas, znaczy się do „Myśliwskiej” i siadł sobie u mnie na rewirze. Pamiętam dobrze, że zamówił ćwiarteczkę wyborowej i śledzia po japońsku na zakąskę, a na drugie, gorące danko to kazał sobie przynieść później Strogonowa w kokilce. Zimną zakąskę przyniosłem mu z bufetu razem z karafeczką czystej i chciałem grzecznie nalać pierwszą setkę, ale mnie powstrzymał, że niby nie trzeba, więc się nie narzucałem. A ten z teczki, którą przy sobie miał, wyjął taki jakiś termometr i szklaną miarkę. Wódkę do tej miarki przelał, czy niby miarę w bufecie lejemy rzetelnie, a później to termometr do alkoholu wsadził i patrzał czy w procentach oszukaństwa nima i czy wódka wodą nie jest chrzczona. Więc ja zaraz do kierownika Kaźmierskiego w dym i powiadam:
– Panie Kaźmierski, niedobrze, chodź pan lepiej na salę, bo jakiś nowy inspektor przyszedł, wódkę mierzy, procenta bada, więc niech pan z nim lepiej pogada…
– Tak, proszę Sądu, powiedziałem, a kierownik zaraz z kuchni na salę poszedł i do oskarżonego, znaczy się gościa, powiada:
– Dzień dobry, towarzyszu inspektorze – chyba u nas wszystko w porządeczku? Staramy się najlepiej jak możemy i o higienę dbamy zgodnie z ostatnim okólnikiem Centrali; panie Wacławie – zwrócił się do mnie bo akurat obok stałem – niech pan okaże inspektorowi ręce, że czyste i paznokcie, że krótko, jak się należy, przycięte.
– A ten inspektor nic na to nie odpowiada tylko termometr z alkoholu wyjmuje i podtyka kierownikowi pod nos.
– Alkohol jest rozcieńczony wodą – powiada – brakuje mu 8 procent mocy; zamiast 45% jest tylko 37%. A i ćwiartka niepełna bo ma tylko 220 gramów zamiast 250 czyli 30 gramów brakuje. Z jednej i z drugiej strony rąbiecie klienta. Zakąski to już nawet nie będę ważył czy jest jest w normie porcjowej… I popatrzył kierownikowi w oczy.
Ale pan Kaźmierski, któremu to nie była pierwszyzna, nic się nie speszył.
– Towarzyszu inspektorze – powiada – ja to zaraz w bufecie sprawdzę i porządek z nimi zrobię; bufetowa jest w ciąży to jej się ręka trochę trzęsie; człowiek nie jest w stanie wszystkiego upilnować i musi pracować takimi kadrami jakie mu przysyłają; jeszcze mi się coś podobnego nie przytrafiło i mogę zaraz „Książkę zażaleń” pokazać, że goście zadowoleni i nie skarżą się. Ale w takim ruchu, towarzyszu inspektorze, trudno jest, zrozumcie, co do grama rozlewać i tak jeden trochę mniej, a drugi trochę więcej dostaje i jedno wchodzi w drugie… Panie Wacławie – znowu zwrócił się do mnie – na co pan jeszcze czeka? Proszę uzupełnić brak – i żeby mi to było po raz ostatni… Nie będę tu za was oczami świecił!
Ukłoniłem się grzecznie i chciałem ćwiarteczkę zabrać do wymiany, bo swój obowiązek znam, ale oskarżony – znaczy się inspektor – nie pozwolił nic ruszać.
– Zostawcie to towarzyszu, powiedział – to jest dowód rzeczowy!
l zaraz przelał tę wódkę z karafki do buteleczki i na naklejce napisał: „Myśliwska” oraz datę i godzinę.
Kierownik mrugnął na mnie.
– Panie Wacławie – powiedział – skocz no pan do Kazia i niech pan zaraz wraca do swoich obowiązków, żeby goście nie czekali.
– Kazio – proszę Wysokiego Sądu – powiedział świadek tonem wyjaśniającym – to dzierżawił u nas szatnię, więc jak tylko kierownik powiedział do mnie: „skocz no pan do Kazia” – już wiedziałem co i jak i poszedłem zapytać czy inspektor zostawił w szatni płaszcz. A Kazio to tylko na niego spojrzał i wiedział już o co chodzi.
– Spokojna głowa – powiedział – jesionka wisi u mnie na „dziewiątce”.
– O czym tam kierownik z inspektorem rozmawiali tego to ja proszę Sądu nie wiem, ale kiedy oskarżony zażądał rachunku i ja mu ten rachunek przedłożyłem, to kierownik Kaźmierski, rachunek wziął i powiedział:
– Towarzyszu inspektorze, dajcie spokój i bądźcie człowiekiem, nie psujcie lokalowi renomy o głupie pół kieliszka i parę procent mocy bo to się przecież odbije personelowi na kwartalnej premii; wiecie jak to jest? dzisiaj każdy z trudem koniec z końcem wiąże, więc bądźmy Polakami…! Nie róbcie raportu, a ja sprawę we własnym zakresie zbadam i winnych ukarzę…
Inspektor nic nie obiecywał i tyle tylko, że zmienił dyspozycję: zamiast Strogonowa w kokilce kazał sobie podać „dewolaja”. Tak więc zrozumieliśmy, że burza przeszła bokiem.
Kuchnia wiedziała już co i jak, bo w lokalu to się szybko rozchodzi, więc porcja była odpowiedzialna z dodatkami i deserem.
– Proszę mi to wszystko dopisać do rachunku – powiedział do mnie inspektor surowo – i żeby mi nie było pomyłek w dodawaniu. Ale kierownik tylko na mnie mrugnął, życzył inspektorowi smacznego, rachunek wziął w kieszeń – bo to był przecież dowód i poszedł do szatni załatwiać sprawę…
W tym miejscu – jak można było przewidywać – Wysoki Sąd zapytał świadka, co miał na myśli mówiąc „poszedł do szatni załatwić sprawę” – więc świadek Kalinowski wyjaśnił:
– W takich przypadkach wkładało się rewizorowi do kieszonki jesionki „górala” czyli pięćsetkę i wszyscy byli zadowoleni. Pan Kaźmierski był w takich razach jedyny i załatwiał wszystko dyskretnie i honorowo: inspektor po obiadku wychodził, wkładał rękę do kieszeni i znajdował w niej „górala”. Łapówki nie brał i oficjalnie nic nie wiedział skąd mu się ta forsa znalazła, a zobowiązany był, bo przecież trudno wziąć i jeszcze raport napisać, do tego trzeba by specjalnej świni, a taka to jeszcze nam się nie trafiła…
Świadek zeznawał z rozbrajającą szczerością; pouczono go widać, że kierownikowi Kaźmierskiemu to nie zaszkodzi, bo facet poślizgnął się i odsiaduje osiem lat za manko i przekupstwo, więc dwa razy nie mogą karać człowieka za to samo.
– Pan Kaźmierski – ciągnął świadek, a Wysoki Sąd, przed którym odsłaniał nowe horyzonty, słuchał go z zachęcającym uśmiechem – pan Kaźmierski to powiedział mi raz, że metoda „przez szatnię” podobnież jak i metoda „przez bufet” dobra jest tylko na niższych i średnich szczeblach administracyjnych. Na wyższych szczeblach stosuje się metodę „przez brydża”. Tę właśnie metodę zastosował kierownik „Brystolu” na Krakowskim Przedmieściu wobec generała Klitaszewskiego, kierownika wydziału w K. C. W Józefowie, w prywatnej wilii zrobiono taki klub z barem i grywano tam w karty. Jak trzeba oś było załatwić u góry to nafaszerowani faceci przegrywali do generała tłusto, a on ruszał sprężyny, tam gdzie trzeba, bo sam był sprężyną. Wszystko to wysypało się jednak przy procesie jednego takiego rzymsko-mojżeszowego. Kargul mu było, i generała cichutko zdjęli ze stanowiska ze względów zdrowotnych – niby, że tak było zdrowiej dla niego…
W tym miejscu prokurator, czując że zagrożony jest autorytet władzy administracyjnej, poderwał się, prosząc Wysoki Sąd o przywołanie świadka do porządku. Wysoki Sąd zrobił to niechętnie albowiem z zainteresowaniem słuchał plotek, które zresztą znane były w kuluarach sądowych. Wysoki Sąd też człowiek.
Teraz do rzeczy przystąpił oskarżyciel publiczny, młody, zębaty prawnik traktujący sprawę niemal personalnie, jak gdyby rzecz cała rozgrywała się między nim, a oskarżonym osobiście, przy uciążliwej ingerencji obrony.
– Czy świadek przypomina sobie – zapytał wertując akta – w jakich okolicznościach jeszcze zetknął się z oskarżonym?
– Tak jest. Przypominam sobie – powiedział Kalinowski. – Oskarżony przychodził do naszego lokalu jeszcze kilka razy w czasie mojej zmiany i za każdym razem wyjmował tę swoją miarkę i termometr, aleśmy się już pilnowali i wszystko było w porządku. Za każdym razem jednak prosił o rachunek, ale byliśmy przyuczeni przez kierownika, więc tylko, powiadaliśmy grzecznie:
– Na zdrowie, towarzyszu, wszystko w porządeczku. I tyle. Nawet mi do głowy nie wpadło, że robi z nas wszystkich balona i że ten jego termometr i ta miarka to jeden pic i fotomontaż!
– Proszę powiedzieć Sądowi – rzekł prokurator – w jakich to okolicznościach zetknął się świadek z oskarżonym poza restauracją. Zeznawał świadek na ten temat w śledztwie, więc w razie potrzeby mogę mu odświeżyć pamięć – dodał zjadliwie.
Świadek skrzywił się. Sprawa wkraczała na tory, które wolałby pominąć milczeniem, bo to co innego zeznawać w zamkniętym pokoju, a co innego publicznie i wobec prasy.
– To było tak: – zaczął z ociąganiem – Dostałem wezwanie do Dzielnicowej Rady Narodowej, do Wydziału Komunikacji, że zalegam z podatkiem drogowym z tytułu posiadanego motoru. Wybrałem się więc z reklamacją, bo już rok minął jak motor sprzedałem i nabywca obowiązany był ten podatek płacić. Ale że u nich bałagan, więc ja jeszcze u nich figurowałem. Posyłali mnie od Annasza do Kajfasza, aż trafiłem na drzwi z napisem „Rachuba”. Tam – patrzę – pod oknem przy biurku siedzi nasz inspektor i herbatę popija. Chciałem podejść do niego, ale coś mnie piknęło i cofnąłem się. A później jednej urzędniczki, takiej młodej siksy, pytam:
– Przepraszam was, towarzyszko, ale w rachubie pod oknem siedzi jeden taki, któren mi przypomina kolegę z wojska, nazwiskiem Borysiak; nie chciałbym na głupiego wyjść, czy może znacie nazwisko tego z rachuby?
A ta w śmiech.
– Jaki on tam Borysiak – powiada. – Ten pod oknem to się nazywa Machejek, Emil mu na imię. Musiało się wam coś pomylić…
– To już wiedziałem, że inspektor jest farbowany Lis i zaraz kierownikowi Kaźmierskiemu to powiedziałem. A ten łap za telefon i do Centrali.
– …pracuje u was w inspektoracie niejaki Machejek – pyta i tylko do mnie głową kiwa.
– A to kurzy syn – powiada zasłaniając tubkę dłonią. – Kropnął nas na trzy patyki jak w mordę strzelił, nie licząc konsumpcji i wódki!
W centrali to musi powiedzieli kierownikowi, że nie znają żadnego Machejka, a on nie mógł im powiedzieć o co chodzi, bo przecież co im miał powiedzieć? Że jakiemuś obcemu palantowi forsę do jesionki zasuwał?
Hol obok restauracji Rarytas w Warszawie. Widoczna palma, fotele w miejscu do wypoczynku oraz klatka schodowa
Teraz przyszła, kolej na pytania obrony.
Mecenas Wójcicki podniósł się w całej okazałości i głosem, od którego płoszyły się konie dorożkarskie na Lesznie, zapytał:
– Proszę powiedzieć Sądowi, czy oskarżony kiedykolwiek domagał się łapówki i czy kiedykolwiek uchylał się od zapłacenia rachunku?
– Nie! – stanowczo powiedział świadek – Pieniędzy się nigdy nie domagał, i za każdym razem prosił o rachunek.
– Czy należy więc rozumieć – ciągnął obrońca – że przychodził do lokalu jako gość, zamawiał i jedynie sprawdzał czy to, co mu podano odpowiada normie czyli czy nie został oszukany na ilość i na jakość?
– Można to i tak rozumieć – przyznał świadek niechętnie. – Ale myśmy wszyscy uważali, że to inspektor, bo kto by tam sobie głowę zawracał pomiarami, no nie?
– Jeśli więc oskarżony nie podawał się za inspektora, ani nie wymuszał niczego – ciągnął mecenas Wójcicki – to inicjatywa okupu wychodziła tylko ze strony kierownictwa lokalu – czy tak?
Prokurator zaprotestował. Obrona stwierdził, sugeruje gotowe konkluzje. Sąd jednak uchylił protest i świadek powiedział wymijająco:
– Nie mogę na to odpowiedzieć, bo pan kierownik Kaźmierski nikogo się nie radził, ani nie opowiadał się personelowi.
I na tym starszy kelner Wacław Kalinowski zakończył swoją karierę sądową jako świadek w procesie inspektora domniemanego.
Po nim zeznawało jeszcze czterech innych kelnerów: Jagodziński z „Cristalu”, Wikary z „Kameralnej”, Postula ze „Stołecznej” i Koryński ze „Złotej Rybki”. Wszyscy oni potwierdzili zgodnie fakty zasadnicze.
Inspektor przychodził, zamawiał, wyjmował przybory: alkoholomierz i menzurkę, wywoływał panikę i powodował interwencję kierownika lokalu. Drogi interwencyjne prowadziły przez jesionkę w szatni lub na wieszaku oraz przez okolicznościowe paczki żywnościowe z okazji świąt. Na Boże Narodzenie, na Wielkanoc, na 1 Maja – międzynarodowe święto proletariatu miast i wsi oraz na 22 Lipca – radosne święto narodowe upamiętniające ogłoszenie Manifestu Lipcowego w Lublinie – szykowano inspektorowi paczki z puszkami szynki, sardynkami, Martelem i innymi frykasami. Inspektor za każdym razem prosił o rachunek – co było formalnością zrozumiałą – i nigdy niczego sam się nie domagał. Kierownicy lokalu pokazywali go sobie nawzajem, dzieląc się nabytym doświadczeniem; zidentyfikowany rewizor przestawał być groźny i wchodził w koszta handlowe przedsiębiorstwa jako zrozumiały „szmalec”. Po upływie roku znała go cała gastronomiczna stolica i nawet niektórzy polubili go: obchodził swój rewir nie za często i nie za rzadko – co dwa tygodnie w sam raz. Konsumował specjalne posiłki i zabierał do domu „inspekcyjną” wódkę, którą przelewał sobie do buteleczki z naklejką…
Aż bomba pękła!
Następnie zeznawał magister Jan Fiala. Był to kierownik Wydziału Inspekcji i Kontroli w Stołecznych Przedsiębiorstwach Gastronomicznych i obrona powołała go w charakterze eksperta.
Magister Fiala był prawnikiem z wykształcenia, człowiekiem pedantycznym, pozbawionym wyobraźni, ale apostołem rzetelnej roboty. Jeśli jego rola w systemie polegać miała na tępieniu nadużyć, to zdecydowany był wykonywać swoje zadania skrupulatnie. Tacy jak on stanowić mogą polityczną zwadę, gdyż charakteryzuje ich rozumowanie matematyczne: dwa plus dwa zawsze jest cztery i paragraf karny jednako odnosi się do wszystkich obywateli, mających takie same prawa, takie same obowiązki i ponoszących takie same konsekwencje. Nic obłędniejszego! Każdy początkujący nawet polityk wie, że dwa plus dwa nigdy nie jest cztery i że opowiastki o równości w obliczu prawa stanowią tylko papkę dla ubogich.
Jednakże teraz magister Fiala znajdował się przy głosie powołany jako świadek ekspert i nie było takiej siły, która temu szeryfowi-prostaczkowi mogłaby zamknąć usta. Nawet towarzysz prokurator nie mógł go uciszyć skoro już raz publicznie poczęły kręcić się tryby wymiaru sprawiedliwości.
– Podstawowy problem inspekcji i kontroli w naszym resorcie – powiedział rzeczoznawca beznamiętnie – polega na dysproporcjach jakie zachodzą między cenami obowiązującymi na rynku, a cenami z narzutem, ze specjalną marżą zyskową, obowiązującymi w gastronomii. I tak – na przykład – cena wódki, w zależności od kategorii lokalu i gatunku alkoholu wyższa jest w gastronomii przeciętnie o 150 do 200 procent od obowiązującej ceny rynkowej. W konsekwencji najpowszechniejszym więc przestępstwem jest trzymanie przez personel zakonspirowanej „prywatnej” wódki, którą sprzedaje się klientowi po restauracyjnej cenie. W ten sposób lokal wykazuje niższą od faktycznej konsumpcję alkoholu i sprzedaje na boku własny towar, zarabiając na czysto owe 150-200 procent dla siebie. Jest to jak gdyby prowadzenie własnego przedsiębiorstwa pod firmą państwową, bez ponoszenia ciężarów podatkowych i innych świadczeń. Do tego – rzecz jasna – konieczne jest współdziałanie całego personelu partycypującego w zyskach. W taki to sposób zawiązują się lokalne mafie gastronomiczne. Bardziej skomplikowane, ale również stosowane jest prowadzenie własnych zakąsek i gorących dań w oparciu o kupiony na wolnym rynku surowiec i nie przeprowadzania ich przez księgowość.
1974 r. Kucharze z Restauracji ”Gastronomia” specjalizującej się w kuchni białostockiej
Na sali, na której siedzieli gęsto kelnerzy i kucharze, personel barowy i handlowy – zaległa cisza. Słychać w niej było tylko skrzypienie fotela, na którym wiercił się prokurator. A magister Fiala kontynuował monotonnym głosem:
– Znacznie prostszą metodę stanowi niedolewanie miarki, oszukiwanie na wadze i obniżanie procentu w „urzędowej” wódce jak również „podmiana” gatunków. Kiedy gość jest na gazie trudno mu rozróżnić gatunki i zorientować się, że zamiast zamówionej wyborowej serwują mu zwyczajną siwuchę „z czerwoną kartką”, albo po prostu alkohol chrzczony wodą. To samo dotyczy porcjowania: kuchnia po prostu zamiast zaplanowanych 100 porcji normatywnych wygospodarowuje 120 porcji lub przysłowiowo „Ieje wodę do zupy”. Jest to tylko inna forma oszustwa stosowanego przez kelnera, który przedkładając gościowi rachunek popełnia błędy w dodawaniu – rzecz jasna na swoją korzyść – lub wlicza pozycje, których nie serwowano. Zwłaszcza jeśli Polak przychodzi do lokalu z niewiastą i wstydzi się drobiazgowego sprawdzania rachunku – kombinatorzy żerują na narodowej rycerskości i walą mu do rachunku nawet i te świece, których nie zapalono na stole.
– W tych warunkach rola inspekcji w naszym resorcie, stała się elementem zasadniczym, gdyż okazało się, że zakłady żywienia zbiorowego zamiast zysków przynoszą deficyt równocześnie gdy nieujawniane zarobki personelu przekraczają tu zarobek ciężko pracującego górnika i hutnika…
Następnie szermierz kontroli wprowadził Wysoki Sąd w arkana walki z nadużyciami, stwierdzając, że wobec pokus i korupcji przed jakimi stawali inspektorzy, była to praca trudna i niewdzięczna: rewizor raz zdekonspirowany stawał się w swoim rejonie bezużyteczny i zmuszony do rotacji.
– Fachowiec – proszę Sądu nigdy by nie demonstrował publicznie czynności kontrolnych i nie mierzyłby – alkoholu na oczach, nie chcąc aby go zdekonspirowano – powiedział magister Fiala pogardliwie. Sam fakt, że ktoś wykonywał te czynności jawnie powinien był stanowić dzwonek alarmowy dla kierownictwa lokalu. Ale – powiedzmy sobie prawdę – ostatnie procesy o nadużycia w gastronomii, do których nasz inspektor dostarczył materiału dowodowego – wykazały, że naszą socjalistyczną gastronomię toczy rak korupcji i lekkich zysków. Tylko w takiej atmosferze narodzić się mógł Emil Machejek i w takiej atmosferze grasować mógł bezkarnie…
Oskarżenie i obrona przeprowadziły eksperta przez czyściec krzyżowych pytań przy czym jedna strona usiłowała zawęzić sprawę, sprowadzając ją wyłącznie do osoby oskarżonego podczas gdy druga strona usiłowała rzecz uogólnić, wykazując, że oskarżony jest tu osobą drugoplanową, niemal niewinną, bez znaczenia i że właściwi przestępcy to ci, którzy poza salą sądową wiedzą dobrze dlaczego to wkładają gościowi pięćsetki do kieszeni palta pozostawionego w restauracyjnej szatni.
– Sądzimy tutaj Emila Machejka za to, że podszywając się pod stanowisko inspektora ciągnął z tego procederu nielegalne korzyści, wystawiając na szwank dobre imię znakomitej większości uczciwych pracowników gastronomicznej kontroli walczących o wskaźniki gospodarcze i budujących ekonomiczne zręby socjalizmu w naszym kraju – wołał prokurator.
– Sądzimy tu stosunki, które sprawiły, że obywatel chcący stwierdzić publicznie i jawnie czy nie został oszukany na wadze i jakości – staje się obiektem zainteresowania kliki mającej nieczyste sumienie i w efekcie znajduje w kieszeni swojego palta banknoty, co do których nie wie skąd pochodzą, których się nie domagał… – wołał mecenas Wójcicki – Sądzimy tutaj system…
Na te słowa poderwał się prokurator.
– Protestuję, Wysoki Sądzie przeciwko insynuacjom obrony – zawołał – Jakiż to system obrona ma na myśli?!
– Naturalnie, że system gastronomiczny – odparował mecenas Wójcicki. – A jakiż inny system towarzysz prokurator miał na myśli?!
Wysoki Sąd pogodził strony ogłaszając południową przerwę.
Po posiłku, gdy procesy trawienne temperują zadzierżystość i nastrajają pojednawczo, wrócono na salę w nastroju bardziej ugodowym.
Czy aby na pewno nie chrzczona?
Obrona powołała teraz Emila Machejka, aby złożył zeznania we własnej sprawie. Już jego pierwsze słowa wykazały, że zalecono mu skruchę, niski profil i skromność. Inspektor domniemany narodzić się miał jako dziecię okoliczności wplątane w wir fatalistycznych wydarzeń.
– Od lat czternastu jestem pracownikiem Dzielnicowej Rady Narodowej, kawalerem mającym na utrzymaniu matkę-staruszkę – powiedział Emil Machejek cichym głosem, spoglądając na sędziego swymi wyblakłymi, niebieskimi oczami. – Moja tragedia życiowa, która zaprowadziła mnie po raz pierwszy w życiu na salę sądową, zaczęła się od tego, że fascynowała mnie chemia. Już w szkole stanowiła ona mój przedmiot uIubiony, ale losy wojenne uniemożliwiły mi kontynuację studiów w tym kierunku. Toteż pewnego dnia, kiedy przechodziłem obok magazynu z pomocami naukowymi dla szkół i zobaczyłem na wystawie przybory laboratoryjne, nie mogłem się oprzeć pokusie: kupiłem sobie menzurkę z podziałką i alkoholomierz. Był to mój pierwszy fatalny krok na drodze, która mnie tutaj przywiodła…
Pociągnął nosem i wytarł go hałaśliwie…
– Najpierw w domu mierzyłem wszystko co sie dało: mleko, denaturat i inne; aż raz pomyślałem sobie, że warto by sprawdzić w restauracji, czy jak człowiek zamawia sobie ćwiartkę wódki to czy podają mu zamówienie rzetelnie.
Tyle się pisze o oszukaństwach gastronomicznych, że pomyślałem: wejdę i sprawdzę na własne oczy… Pamiętam jak dziś: było to dwa i pół roku temu; udałem się do baru „Pod Dwójką” na Marszałkowskiej naprzeciwko „Życia Warszawy”, gdzie popijają redaktorzy i tam zrobiłem pierwszą próbę. Naturalnie orżnęli mnie. Ale jak tylko kelner zobaczył, że mierzę alkohol – zaraz po kierownika pobiegł i za żadne pieniądze nie chcieli przyjąć nic za konsumpcję – bo ja u nich to jeszcze rybę po grecku i flaki zamówiłem. I od razu do mnie per: „towarzyszu inspektorze”…
A jak wychodziłem z lokalu i rękę do kieszeni jesionki wsunąłem – patrzę – coś szeleści; wyjmuję: „góraI”! Zgłupiałem, bo to przed pierwszym było i skąd do mnie taka forsa przed końcem miesiąca? Ale sobie skojarzyłem jedno z drugim i wszystko zrozumiałem.
– Ja – proszę Wysokiego Sądu – całe życie skromnie żyłem. Na żadne frykasy nie było nas stać; czasami to mama klops z jajkiem upiekła, czasami się gulasz lub „Ietkie” – znaczy się płucka na kwaśno, zrobiło. A tu, jak czasem do restauracji na ćwiarteczkę sobie pozwalałem, człowiek brał kartę do ręki i czytał nazwy dań, jakby nazwy egzotycznych archipelagów w atlasie i chętka człowieka brała, ale na żadne takie to nie mógł sobie pozwolić…
Machejek zapomniał o taktyce obronnej ustalonej z adwokatem i zrezygnowany wywnętrzał się teraz przed sędzią: który z wysokości katedry trybunalskiej spoglądał na niego z góry jak Pan Bóg, uśmiechając się dobrotliwie i wyrozumiale.
– Człowiek brał te „menu” i czytał „Tournado de Beuf na grzance z pieczarkami” zupełnie jakby czytał w atlasie: Rio de Janeiro; czytał: „Chateau Briand” z frytkami i „kaczka w maladze” i „łosoś z rusztu ze szparagami” i robiło mu się smutno, że zejdzie ze świata, a życia nie zasmakuje bo go na to nie stać! Albo, proszę Sądu, taka „melba z ananasem”. Więc jednego razu wziąłem się na odwagę i jak ich złapałem, że mnie znowu na wódce rąbnęli i „towarzyszu inspektorze” do mnie mówili i „nie róbcie użytku” – kazałem sobie dać takie gorące danko: „zrazy myśliwskie z kaszą po polsku”, a oni mi to natychmiast przynieśli i za Boga Ojca pieniędzy wziąć nie chcieli; więc powiedziałem sobie: – Milek – bo mama to do mnie zawsze – Milek – mówi – znalazłeś złotą żyłę: alkoholomierz i menzurka. Nie okradasz nikogo. Od nikogo nic nie wymagasz. Kto się ciebie boi? Złodzieje i kanciarze! No to nie ma grzechu, że i ty trochę życia przy nich użyjesz i skubniesz ich od czasu do czasu. Dość zarabiają na boku!
W taki to sposób – proszę Sądu – zostałem się za inspektora. Z łakomstwa. Dla tych „De Volaji” i strogonowów z kładzionymi kluseczkami. I z tego mojego pociągu do chemii. A później to już jedno ciągnęło drugie. Wiedziałem, że mi gotówkę kładą do kieszeni, ale co miałem zrobić? Przyjść i powiedzieć: panowie, ktoś mi u was w szatni „góraIa” do kieszeni włożył – poznaję, bo to nie mój?! I co by to pomogło? Zaparliby się, a ja straciłbym wszystko, bo to rozeszłoby się natychmiast, że inspektor zwariował: forsy nie bierze! Więc już tak dalej jechałem, wiedząc, że się to kiedyś musi źle skończyć…
„Góral” banknot okupacyjny wycofany w obiegu w 1945 r. Czyżby jednak jego nazwa na pięćsetkę przetrwała? Zasadniczo raczej powinien być „Górnik”
Stał przygarbiony przed sędzią, wyczekując kary za te wszystkie rozkosze podniebienne, zakazane dla urzędnika magistrackiej rachuby, za to, że się milcząco podszywał, udając funkcjonariusza aparatu siły i ścigania, za to, że brał w kieszeń chociaż wiadomo, że w Polsce Ludowej teraz tylko ryba w Wiśle nie bierze…
Inspektor domniemany. Obywatel ze skłonnością do potraw zakazanych dla proletariatu jako tych, które powodują wrzody na dwunastnicy i otłuszczenie serca. Człowiek, który zaczął od tego, że chciał się przekonać jak dalece rąbie go system po kieszeni, na jakości i ilości, a skończył ze swoją menzurką na ławie oskarżonych.
Wysoki Sąd przestał się już uśmiechać wyrozumiale. Wysoki Sąd sam był teraz zasromany, bo Wysoki Sąd miał wydać wyrok w sprawie Polska Rzeczpospolita Ludowa przeciwko Emilowi Machejkowi – inspektorowi domniemanemu.
– Sąd udaje się na naradę! ogłosił sędzia cicho.
Wszyscy wstali. Tylko oskarżony Emil Machejek siedział nadal pogrążony w roztargnionej zadumie.
Jerzy Ros.
(1212)
Najpewniej opisany wyżej „inspektor – rewizor” Emil Machejek oglądał wcześniej film „Gangsterzy i filantropi” w reżyserii Jerzego Hoffmana z 1962 roku ze wspaniałą rolą Wiesława Michnikowskiego w roli Anastazego Kowalskiego, który przez roztargnienie w jednej z warszawskich restauracji mieszał zamówioną herbatę alkoholomierzem i został wzięty za kontrolera, a dalej to już tak jak w ww. artykule.
Po twoim komentarzu oglądnąłem ten film na youtubie, bardzo fajny zresztą. Na pewno autora zainspirował ten film. Fajnie, że w filmie jest podane zakończenie całej historii.
W filmie z 1962 pojawiają się też kilka razy alkohole, m.in.: Starka, Extra Żytnia, Krupnik, Luksusowa 🙂