Witam,
Dzisiaj ciekawy artykuł o największym barze świata! Artykuł pochodzi z polskiego tygodnika wydawanego przed wojną w Warszawie – pod redakcją Juliana Tuwima. Artykuł ukazał się w walentynki (których wówczas słusznie nie obchodzono) w 1926 r. Zdjęcie tytułowe pokazuje Szanghaj w 1930 r. Zdjęcie Baru poniżej przedstawia Jazz Bar w Szanghaju (który znajduje się w hotelu Fairmont Peace Hotel) ale nie wiem czy to ten bar jest opisany w artykule poniżej?
NAJWIĘKSZY BAR ŚWIATA
Kiedy człowiek powłóczy się trochę po świecie, za każdym razem nauczy się czegoś nowego: dotychczas sądziłem, iż największy bar świata znajduje się w Jockey-klubie w Buenos-Aires – ale od czasu, gdy ujrzałem bar w Szanghaju, przekonałem się, że jest inaczej.
Kiedy się wchodzi do przedsionka, wyłożonego całkowicie białymi kaflami, ma się wrażenie, jak gdyby wkraczało się do nieskończenie długiej ulicy, pokrytej kryształkami śniegu: biało, biało, bielutko… Kolumny z białego marmuru stoją po bokach korytarzy, gdzie bezgłośnie przemykają lokaje: uroczyści hindusi w turbanach na głowach. Otwiera się jakieś drzwi i teraz dopiero wchodzi się do właściwego baru, w którym równolegle poustawiane stoły długości 50 metrów dziwnie przypominają szyny kolejowe, biegnące obok siebie w nieskończoność. Ściany pokryte są od góry do dołu lustrami, które zwielokrotniają tysiąckrotnie liczbę flaszek, grających barwami egzotycznych likierów. Ale i bez odbicia liczba tych butli wydaje się nam dostateczna…
A co dopiero gdy się człowiek dowie, co się z tych płynów przyrządza, a co potem podają kelnerzy jako „środek przeciw zarazie tropikalnej”, dla „przepłukania żołądka”, lub wprost dla ochłody w przytłaczającym upale.
W barze tym dostać można t y l k o cocktaile. Łatwo to powiedzieć – ale w ilu tysiącach odcieni! Oto jest „bambus” hindusów, „blenton” dla królewsko – brytyjskiej marynarki, „hula-hula” wyspiarzy hawajskich, „gin-fizz” specjalnie dla marynarzy jednej z naczelnych linii okrętowych, poza tym są jeszcze łagodniejsze trunki, jak np. „sol y somora”, pochodzenia hiszpańskiego, przyrządzany z dwóch tylko likierów, „czekolada” brazylijczyków (z chartreuse’y, porta i najdelikatniejszego proszku kakaowego), „gibson” z Yokohamy, który dziwacznym smakiem przypomina białą cebulę, – nie należy też zapominać o „H. P. W. Vanderbildzie” i „Bennecie”, nazwanych tak z okazji dwóch wszechświatowej sławy miliarderów, potem wielce osobliwe napoje, które, jak oświadczył pewien „rzeczoznawca” w tych kwestiach, mają wskrzeszać wspomnienie o Indianach, nazywających wódkę nie tylko „wodą ognistą”, ale także „wodą rozweselającą”.
Kiedy ludziska zbyt wiele zażyją alkoholu – co się podobno zdarza niekiedy na bożym świecie – wtedy diabła wypędza się belzebubem: cocktaile z Jawy lub z Antyllów, sporządzone ze świeżego soku owocowego przywracają, im przytomność. Robi się także t. zw. „slings” z mleka kokosowego, ale z prawdziwych orzechów kokosowych, nie z namiastki. Są tu też płyny z zielonych cytryn, „handicapy” dla grających w polo, „morskie” dla majtków floty handlowej: „maysair” i „Luigi”, a także – o, zgrozo! – trunki pozbawione alkoholu! A więc: „75” – wspomnienie wojny na wschodzie, „sen miłosny” – dla sentymentalnych dudków, „poranek jesienny” – dla natur poetycznych; cocktail dla południowego afrykańczyka zwie się, nie wiedzieć czemu, „bumerang” i bardzo różni się tęgością od poprzednio wymienionych „domowych trunków”; do „coolers” i „egg-moggs” dodaje się kremu, „Hips” przyrządza się bez mleka, ale z żółtkiem; „fizz” (nazwa onomatopeiczna i w dialekcie tamtejszym oznaczająca wszystko to co musuje szampan, lub choćby wodę sodową); „juleps” i „coblers” wreszcie, które dzięki swym rdzennie angielskim nazwom roznoszą po całym świecie chwałę imienia Wielkiej Brytanii…
Ale kiedy się temu przypatrzeć z bliska, cała ta mieszanina jest raczej zwycięstwem kunsztu holenderskiej fabrykacji likierów, dzięki którym rozsławiły się trunki z angielskich barów, wszystkie te likiery o subtelnych i fantastycznych aromatach, te wódki o treści cierpko – gorzkiej aż do najmocniejszych i najcięższych, które zarówno całkowicie omroczyć mogą, jako też doprowadzić myśl do lekkości piórka, wzniecić gorączkę krwi lub ją ułagodzić, wzbudzić lub ujarzmić – zależnie od kaprysu pijącego, a wszystko to zależy od owego „mixtum compositum”, którego zagadkę zna komponujący je kunsztownie czarodziej – „mixer”.
Co do mnie – twierdzić mogę z czystym sumieniem, iż w rozlicznych mych podróżach, w których bynajmniej nie uprawiałem antialkoholizmu, poznałem sporą liczbę podobnych pożytecznych instytucji. Niektóre nawet pokochałem niemal i wiele najmilszych, wspomnień moich łączę z niemi.
Ale większość znanych mi barów była, jeśli się tak wyrazić wolno, i n t y m n a – i na tej ich „poufności”, na spokoju polega ich urok. Natomiast bar w Szanghaju jest czymś zupełnie innym. Tam wszystko jest w ruchu, bezgłośni są jeno owi hinduscy lokaje. Ale życie, wrące wewnątrz, jest jeszcze niczym w porównaniu z tym zgiełkiem i wrzawą, jakie przenikają z zewnątrz! Ulica, na której znajduje się bar, ciągnie się wzdłuż rzeki Yang-tsi. Gdy spojrzeć z okna, dostrzega się dymiące kominy, słyszy się wyjące syreny, – znak południa. Nadchodzi pora obiadowa, a w strefach tych zaczyna się obiad od alkoholu – i to w dużych ilościach. I właśnie tym „wstępem” obiadowym jest ów bar gigantyczny: zapełnia go tłum hałaśliwy i różnojęzyczny, tłum ludzi stojących i zbitych, jak – aby sięgnąć do pokrewnych porównań – wiśnie w alkoholu…
J. C. Wood
(620)
Leave a Reply