Witam,
Dzisiaj artykuł związany z alkoholami tylko pośrednio, gdyż dotyczy przedwojennych wilenskich restauracji.
Od kaczki i Kajetana do Sztralla i Dalusi
Ze wspomnień Bohdana Kaweckiego, Wiadomości 1975 nr 44
„Panie Kajetanie! Gdyśmy tu przyszli do Zacisza pani po przejrzeniu karty zażądała kaczki. Pan oświadczył że już kaczek nie ma i poradził nam sznycle cielęce. A teraz widzę że gościom, którzy przyszli grubo później po nas, kelner poniósł kaczki. Co to znaczy?” – „Ci goście zamówili kaczki telefonicznie jeszcze przed przyjściem tutaj” – wytłumaczył nam Kajetan. A nieco, później, korzystając z nieobecności mojej towarzyszki kolacji, która na chwilę oddaliła się, zbliżył sie ponownie do mego stolika i nachylając się cicho mi powiedział: „Panoczku, kaczki były, ale one drogie, szyncle tańsze. Pan student. Po co ma pan tyle pieniędzy wydawać. Po sznyclu też można kochać. A ta dzisiejsza pańska panienka, wybaczy pan szczerość, to ona z przeproszeniem kaczki nie warta. Niech pan nie gniewa się że tak mówię. Ja mam syna studenta.”
Kochany pan Kajetan. Kajetan Jacewicz. Z Maciejem Kiełmuciem byli właścicielami jednej z najpopularniejszych restauracji wileńskich – Zacisza. Mówi się: Jakże to – być w Rzymie i papieża nie widzieć?! Podobnie o Wilnie można powiedzieć: nie zna Wilna kto tam maciejówki nie skosztował. Świetnej bursztynowego koloru wódki, której tajemnicę przyrządzenia zabrał pan Maciej ze sobą do grobu.
Zacisze słusznie tak zostało nazwane. Było tam naprawdę zacisznie. Miało ogródek z porozstawianymi w lecie w cieniu grusz i jabłoni stolikami, oszkloną werandę, parę niedużych sal, raczej pokoi, gabinety, sporą salkę na górze. Tam zwykle odbywały się pożegnania opuszczających Wilno czy też przechodzących w stan spoczynku sędziów i prokuratorów. (W tej salce i mnie „żegnano”, gdy w styczniu 1939 przeszedłem do adwokatury).
Będąc jeszcze studentem, gdy miałem parę złociszów w kieszeni właśnie do Zacisza je niosłem, bo wiedziałem że tam mnie nie naciągną i obsłużą życzliwie. Ileż to razy idąc z przyjacielem zamawialiśmy we dwójkę karafkę maciejówki, jedną „sztukamięs” i dwie rury. Na dwie porcje „sztukamięs” nas nie było stać a dołączona za małą dopłatą druga rura dawała nam duża szpiku – cudnej zagrychy po wódce. Za chleb i sól nie liczono. Jednym słowem atmosfera swojska, nasza, wilenska. (Niech czcigodny zecer broń Boże kreski nad „n” nie postawi – u nas mówiło się wilenska, nie wileńska.)
O stosunkach panujących między właścicielami Zacisza i jego obsługą a gośćmi może świadczyć następujące zdarzenie. Już tu, w Nowym Jorku, dzwoni przed paru laty telefon. „Czy Bohdan Kawecki w książce telefonicznej, to dawniejszy nasz prokurator z Wilna? Tak?! Mój Boże, tu mówi kelner z Zacisza, Zygmunt S. Nie wiem, czy mnie pan pamięta, ale ja pana nie zapomniałem.” Rezultat: byliśmy z Dalusią u pp. S. na obiedzie, oni byli u nas. Wspominaliśmy Wilno, Zacisze. Tylko maciejówki brakło. Zresztą przerywam w tym miejscu – bo, jak pisze Sienkiewicz – „łzy się kręcą.”
Zgrzeszyłbym jednak, gdybym poruszawszy temat wileńskich knajp, na Zaciszu poprzestał.
A słynny Żorż! Pied à terre okolicznego ziemiaństwa i zjeżdżających do Wilna do Konsystorza Ewangelicko-Reformowanego rozwodników wszeIakiego autoramentu. Nieraz u Żorża przy stoliku w zacisznym kąciku można było zobaczyć jakąś przyjezdną panią czy pana, z ożywieniem konferujących z którymś z adwokatów konsystorskich: Gieniem Falkowskim czy Władkiem Lityńskim.
W górnej sali Żorża tańczona ochoczo na balach, przyszły prezydent Rzeczypospolitej Imć Pan Władysław Raczkiewicz tam mazura wodził. Ta sama sala była miejscem, gdzie się odbywały zawsze eleganckie komerse najstarszej polskiej korporacji akademickiej, Konwentu Polonia. Zwłaszcza na komersie stulecia Polonii w r. 1928 było ludno. Fraki, szarfy, dekle, rapiery. Jeśli ktoś ciekaw bliższych szczegółów, niech spyta Bodzia Wendorffa przebywającego w Londynie – on dobrze pamięta.
A jednak czasami atmosfera Żorża nie była tak wyszukana i sztywna. Ot, weźmy chociaż wieczór po odczycie Stanisława Przybyszewskiego w Lutni. Lecz wpierw – skoro mowa o Przybyszewskim – parę słów o samym odczycie. Treści jego – tyle lat przeszło – nie pamiętam. Jedno wiem – że były to wspomnienia. I że wiało od nich jakimś smutkiem, rzekłbym więcej – tragizmem. Wśród publiczności w pierwszym rzędzie siedział Solski, prelegent snując nić wspomnień wciąż go na świadka tych lub innych zdarzeń przywoływał. Mówił siedząc. Gdy wchodził na scenę znać było po jego chodzie że jest po sporej porcji alkoholu.
Po odczycie Przybyszewski pojechał do Żorża. Ponieważ dużo słyszałem o pijatykach pisarza i chciałem choć jednej z nich być świadkiem – i ja z paru kolegami tam się udałem. Gdyśmy weszli do sali restauracyjnej przy stoliku Przybyszewskiego już był wielki tłok. Płynęła wódka. I to w tempie zaiste kawalerskim. Widziałem jak Przybyszewski wstawał i pił bruderszafty, w tym kilka z usługującymi kelnerami. Nazywaliśmy potem tych keInerów „roboczkami”. Jednego nie mogę odżałować. Przybyszewski owego wieczora nie grał swego nieśmiertelnego Szopena. A może pianina w żorżowskiej sali nie było – już nie pamiętam.
„Bukiet” naprzeciwko Lutni. Knajpka nieduża, ale przytulna. Filia Zacisza. Pan Kajetan się tu przeniósł. Pan Maciej pozostał sam w centrali. W pierwszym przejściowym pokoiku zawsze tłoczno. To ulubione miejsce artystów operetkowych z Lutni: Martówna, Ciesielski, Wyrwiczowie, mecenasostwo Andrejewowie, „Boszy” Szyszkowski…
Bristol, Ustronie, Europejska, Myśliwska (później na Ziemiańską nobilitowana). Dworek Kresowy, Palais de Dances, Warszawianka (jak meteor – zabłysła i zgasła), Łazar. Ten to zasługuje, by się przy nim chwilę zatrzymać. Jakież tam były dosłownie rozpływające się w ustach gęsie pipki. A do nich pejsachówka, po której zwykła wódka wydawała się wodą.
Wyliczając wileńskie restauracje nie sposób pominąć i Klubu Szlacheckiego. Ceny – „szlacheckie”. Ale kopertowiczowskie soczyste befsztyki – delicje. Chyba tylko Bodzio Kościałkowski umiał tak mięso przyrządzać. Na początku lat trzydziestych pan Kopertowicz z jakichś powodów popełnił samobójstwo. Kuchnia Klubu Szlacheckiego uchodziła nadal za dobrą. Ale to już nie było to samo.
A teraz parę słów o wileńskich kawiarniach. Muszę o nich napisać, bo jednej z nich – Czerwonemu Sztrallowi – zawdzięczam moją słodką Dalusię.
Była to niedziela 8 grudnia 1934. Po sumie zaszedłem do Czerwonego Sztralla. Pełno. Ani jednego wolnego stolika. Stali bywalcy siedzą na swoich zwykłych miejscach. Stolik w głębi sali niedaleko okna – generalski. Do popielniczki przylutowany proporczyk. Zasiadają tam stale: gen. Skwarczyński, ppułk. Wenda, mjr. Szeligowski… Gdy Skwarczyński i Wenda wyjechali, proporczyk pozostał – stolik zajeli inni wojskowi. A przy innym stoliku siedzi zatopiony w gazecie prof. Iwo Jaworski, gdzie indziej wielki psychiatra prof. Maksymilian Rose, tam pani Szumańska, jeszcze gdzie indziej duże towarzystwo z dr. Aleksandrem Karnickim, ojcem Wacka, na czele. Dziadzio otwierający drzwi wita każdego z dostojeństwem, bez uniżoności. No bo to Sztrall, panie dzieju, firma stara, znana, poważna. Raz tylko widziałem, jak dziadzio nagle porzucił swe obowiązki przy drzwiach, wyleciał na ulicę i pognał za kimś. Patrzę, aż to on dopędza idącego w kierunku Katedry gen. Żeligowskiego. Dziadzio podbiegł doń, nachylił się, cmoknął Generała w rękę i z poczuciem spełnionego względem Oswobodziciela Wilna obowiązku powrócił do swoich drzwiowych funkcji.
Zajrzyjmy teraz do Zielonego Sztralla. Siedzą tu zaraz obok drzwi przy oknie Ludwik Abramowicz i Bolesław Szyszkowski. Mówią o Wielkim Księstwie, o federalizmie. A dalej w głębi dr. Juliusz Sumorok konferuje o czymś z przybyłym do Wilna z Marszałkiem dr. Marcinem Woyczyńskim. Tu też, do Zielonego Sztralla, słynącego swymi czekoladkami, podjeżdża niekiedy auto, z którego wysiada płk. Aleksander Prystor. Nie zajmuje miejsca przy stoliku – idzie wprost do lady i odbywa konferencję z właścicielem – panem Krasowskim. Po pewnym czasie chłopak bufetowy niesie do auta ze dwadzieścia pudełek czekoladek. Za nim podąża pułk. Prystor. Odjeżdża. A Wilnianie wiedzą że Prystor znowu jedzie na Litwę – wiezie sztrallowskie czekoladki w prezencie Smetonie i innym litewskim rządcom. Może wreszcie nastąpi upragniona zgoda między państwami. Bo narody są – bratnie.
W kawiarni Rudnickiego na placu Katedralnym całkiem inne towarzystwo: malarze, poeci… X. Piotr Śledziewski, Maciej Jamontt, Rouba, Teodor Bujnicki, Napoleon Orda… A u Czarnego Sztralla na Wielkiej starsi panowie czytają gazety i grają w szachy. Jest jeszcze Rudnicki na Trockiej, ale tam nikogo z bywalców nie znam.
Większość jednak Wilnian nie należy do „kawiarniae adscripti”. Raz tu, raz tam. Jak ja. Byle posiedzieć z kim ciekawym przy pół czarnej, pogaworzyć.
Ale owego pamiętnego ranka grudniowego, o którym zacząłem pisać, nie ma mowy o pół czarnej. Wszędzie pełno. Jak śledzie w beczce. Nagle ktoś mnie woła: „Panie Bohdanie, pan szuka miejsca. Proszę do nas.” To Stacha Gorzuchowska, żona mego przyjaciela, Mietka, adwokata. Siedzi z jakąś panienką. „Państwo się nie znają. Pan prokurator Kawecki, panna Falkowska.” Przysiadam do pań. A więc to jest ta córka dyrektora kolei, o której tyle słyszałem, ale której jakoś nigdy nie spotkałem dotychczas. Nawiązuje się bardzo mila rozmowa. Panna Falkowska opowiada o Paryżu, skąd niedawno wróciła. Po skończeniu romanistyki w Wilnie uzupełniała studia na Sorbonie. Widać panna poważna, nie jakaś pusta flirciara. Ciekawie się z nią gawędzi. Można by tak godzinami… Ale nieubłagany czas leci – zbliża się pora obiadu. Trzeba sie rozchodzić do domów. „Mam auto” – mówi Stacha – „odwiozę państwa. Każdego do jego domu. Ale przedtem musicie ze mną pojechać na Zwierzyniec do gernerałostwa Kowalskich. Mam do nich interes. To zajmie dosłownie parę minut.”
Wtedy to – 8 grudnia 1934 – poznałem dowódcę l Dywizji Legionowej gen. Wincentego Kowalskiego. Znałem wówczas pannę Falkowską nie cała godzinę. A Generał mi potem mówił, że – już pierwszego dnia Dalusia zrobiła na nim wrażenie mojej narzeczonej. Widać moja prokuratorska mość musiała mieć bardzo głupią minę.
Po wizycie u p. Kowalskich odwieźliśmy pannę Falkowską. Gdy się z nami żegnała, wyszło na jaw że to jej imieniny. Zaprosiła więc na wieczór Stachę, a ponieważ ja też byłem w aucie, nolens volens i mnie. Może i nie bardzo „nolens”: dziś się przyznaje że to było – „volens”! No a skoro zostałem zaproszony na imieniny, musiałem posłać kwiaty i…
Dziś jesteśmy z ex-panną Falkowską w Nowym Jorku. I tu spotkaliśmy gen. Kowalskiego. A Stachę widzieliśmy parę lat temu w Polsce. Maciej i Kajetan nie żyją. Finis o knajpach.
Bohdan Kawecki
Inne informacje o przedwojennych wileńskich restauracjach TUTAJ
(2794)
Leave a Reply