Witam,
Dzisiaj krótki wyciąg z twórczości Ambrożego Grabowskiego (1782-1868), polskiego historyka, księgarza, kolekcjonera, archeologa i antykwariusza. Autora przewodników po Krakowie i wielu innych ciekawych książek. Jak podaje wikipedia ustalił on np. imię autora Ołtarza Mariackiego, którym jak to obecnie powszechnie wiadomo był Wit Stwosz. Pozostawił on po sobie poza książkami zbiór robionych przez całe życie tomów zawierających wycinki ze starych gazet, książek itp. o czym dalej…
Poniżej fragmenty wspomnień Ambrożego Grabowskiego odnoszące się po części do alkoholi, a o części do starych, krakowskich specjałów, o których informacji żal było nie podać Jako bonus opinia autora na temat palenia tytoniu.
Zacznę jednak od fragmentu wstępu do „Wspomnień Ambrożego Grabowskiego” wydanych przez wnuka Ambrożego Stanisława Estreichera:
„Ambroży Grabowski był z zamiłowania archeologiem i zbieraczem dawnych pamiątek. Owocem tego zamiłowania był długi szereg prac, drukowanych osobno i w różnych czasopismach, ale przede wszystkim ogromne zbiory, gromadzone pilnie przez całe długie i pracowite życie. Zbiory te obejmowały wszystko, co się mogło do wyświetlenia przeszłości przyczynić, a przede wszystkim co stało w jakimkolwiek związku z tak ukochanym przez niego Krakowem. Zebrał ogromną ilość rysunków dawnych i nowszych malarzy, sztychów, drzeworytów, litografii.
Gromadził dawne księgi, dokumenty, papiery – nie gardząc nawet ulotnymi świstkami, wygnanymi z urzędowych zbiorów i bibliotek. Przede wszystkim jednak z ogromną wytrwałością przepisywał i streszczał zabytki dawnych archiwów. Widział, jak w jego oczach giną nieładem i brakiem opieki, i troszczył się, że może niedługo nie zostanie dla potomności i śladu z dawnych pamiątek. Z górą pół wieku życia poświęcił benedyktyńskiej pracy przepisywacza i uratował przez to lub uprzystępnił tysiące zabytków zwłaszcza krakowskich. Pozostałe po nim zbiory są też mozaiką i mieszaniną najrozmaitszych źródeł i pomników dziejowych. Składają się one ze stukilkudziesięciu ogromnych tomów in folio lub in quarto majori, zszywanych i oprawianych najczęściej własnoręcznie przez właściciela, z których każdy posiada odrębną nazwę (zazwyczaj miewa ich nawet kilka obok siebie), nadaną mu często nie bez lekkiej przymieszki żartobliwości: „I to i owo z przydatkiem niekiedy czego innego”, „Cokolwiek o czemkolwiek”, „Magazyn tego wszystkiego, co cierpliwy papier przyjąć na się zdoła”, „Rozmaite rozmaitości w chwilach próżniaczych zebrane”, „Księga pisana, drukowana i lepiona”… I tym podobnie.
Tomy takie – jak zaznaczyłem, są – w przeważnej swej części mieszaniną trudną do zanalizowania. Obok dawnego sztychu idą ubiory wojska, karty do gry, dawne pieniądze papierowe, ryciny chłopskiej roboty (kołderki), kartki pogrzebowe, paszkwile lub panegiryki — to wszystko poprzeplatane starymi drukami, kopiami lub oryginałami dawnych wilkierzy, ordynacji cechowych, manifestów, dyplomów, listów, testamentów, fragmentów z ksiąg sądowych, diariuszy, rachunków. Nie brak aforyzmów, wyjątków z wierszy, ciekawostek i anegdot odpisanych z druków lub manuskryptów.
Najczęściej grupuje to Grabowski w ten sposób, iż zbiera i oprawia po sobie razem większą ilość zabytków najrozmaitszego pochodzenia, byle tylko wiązały się ze sobą treścią, byle n. p. odnosiły się do tej samej osoby, instytucji czy przedmiotu. Ale zdarza się także, że ugrupowanie jest zupełnie dowolne i przypadkowe, to jest, że następowało w miarę jak miał zabytki pod ręką, bez względu na ich treść i charakter. Tych sto kilkadziesiąt tomów, pozostawionych przez niego, to niewątpliwie ostatnie Siluae Rerum, jakie przeszłość nasza wydała w tak ogromnej ilości; aczkolwiek nie zdarzyło się chyba nigdy, aby jeden i ten sam zbieracz zgromadził przez czas swego żywota tak wielką liczbę tego rodzaju tomów i o tak wszechstronnej i doniosłej treści. Jeżeli kiedy przyjdzie do należytego zinwentaryzowania i zindeksowania kolekcji Grabowskiego, to dzieje nasze, a zwłaszcza dzieje Krakowa, zostaną niemal na każdym polu wzbogacone pierwszorzędnej doniosłości materiałem.”
AMBROŻY GRABOWSKI – „I TO I OWO Z PRZYDATKIEM NIEKIEDY CZEGO INNEGO”
Rzeczy w Krakowie zaginione
Pod niektórym względem Kraków co do wygód pożywienia jest – mówić można – w upadku. Wyroby piekarskie coraz są niższe, nic nie mówiąc o drożyźnie nadzwyczajnej tych artykułów z powodu kilku po sobie idących lat nieobfitych, a najbardziej z powodu nieurodzaju ziemniaków, podlegających nieznanej w dawnych czasach chorobie tej wielce użytecznej rośliny, i psuciu się jej owoców, które już czasem w ziemi gniją, zanim pora wydobycia ich z ziemi nadejdzie.
Kiedym przybył do Krakowa w r. 1797, przynosząc tu mały węzełek rzeczy do okrycia służących, a wielki pusty tłumok nadziei, który się w przyszłości miał zapełnić, sprzedawano tu chleb zwany gorzelany, z powodu, że takowy wypiekali trudniący się wypalaniem wódek, czyli gorzelnicy. Było to pieczywo smaczne, dobrze wyrobione, trochę podobne do chleba prądnickiego, lecz nie tak śniade, ani w tak wielkich bochenkach. Gdy gorzelnictwo objęte przepisami i obłożone podatkiem przez ówczesny rząd austriacki upadło, przemysłowcy ci zaprzestali wypiekać chleb, a ile pamiętam było ich kilku w tych domach, które się ciągną pasmem przez Zwierzyniec, począwszy od mostu na Rudawie.
Inny rodzaj pieczywa, który później upadł, bo może temu lat dopiero 10 lub 12, były kukiełki podługowatej formy, które nazywano kukiełki z pod Panny Maryi, z powodu, że je sprzedawano na cmentarzu tego kościoła… Były pszeniczne, białe i pulchne, wierzchnia skórka pociągniona żółtkiem jaj, posypana czarnuszką. Smak ich był przewyborny, szczególniej z masłem. I tych już nie wypiekają, nie wiadomo z jakiej przyczyny.
Tylko jeszcze przetrwały kukiełki lisieckie, które dotąd w dnie targowe sprzedają włościanie siedząc na ziemi w rząd w rynku przed kościołem Panny Maryi. Trwają jeszcze i placki przez włościan ze wsi na zachód Krakowa leżących wypiekane, zwane mosiężne, dlatego, że z wierzchu ich ser ożółcony ten im nadaje kolor. Kukiełki lisieckie bynajmniej nie są smaczne, używają do nich potażu, i choć są niby to wielkie, ale za to wewnątrz puste, rozdęte, i prawie nie ma w nich miąższu czyli ośrodki – dały też powód do miejscowego przysłowia: „przeźroczysty, jak lisiecka kukiełka”.
Reminiscencje dawnych czasów w Krakowie
Nie mniemaj czytelniku, że pod tym szumnym napisem dowiesz się jakich zdarzeń ważnych, wypadków ciekawych, mogących zainteresować historię… nie, bynajmniej!… Ja tu powiem tylko o psich kiełbaskach, szewskich plackach i świeczkach szelążnych. A najprzód o psich kiełbaskach.
Kiedym przybył do Krakowa r. 1797 – a jeszcze i w późniejszym czasie, kiedy podług Chamforta, należałem do tej licznej klasy ludzi, która ma mniej jadła, a więcej apetytu (Chamfort utrzymywał, iż społeczność ludzka składa się z dwóch klas: jednej mającej więcej obiadów niż apetytu – i na odwrót) – przekupki krakowskie wystawiały na ulicach przed domami sprzęt drewniany, podobny do skrzynki lub szuflady na czterech nogach, która wewnątrz grubo była wylepiona gliną. Była to kuchnia przenośna, improwizowana, która, wyjąwszy dni postu tj. piątek i sobotę, posługę swą robiła. Na tej uliczna restauratorka zwykle rano rozżarzała węgle i stawiała wielki gliniany kocioł czy też rynkę z pokrywą takąż, w której gotowały się tak zwane psie kiełbaski, wielkości i miąższości palca u ręki, których cena była grosz. Nie były one z psiego mięsa, ale z wieprzowego pośledniego, grubo krajanego, najczęściej z tłustych odrzynków, tak że się wydawały białe.
Nikt sobie nie wyobrazi, kto tego nie doświadczył, jaki to miły, przyjemny zapach rozlatywał się po ulicach, kiedy do stragana przyszedł jaki chudak przechodzień na śniadanie. Przekupka, odjąwszy pokrywę, podawała na glinianej miseczce ten groszowy specjał i nalewała rosołu – a cała atmosfera napełniała się miłą wonią; ale to tylko dla tych, co należeli do mojej klasy. Kiedy sobie to teraz przypominam, jeszcze mi ślinka idzie i z ochotą kupiłbym sobie tego apetytu, jaki w owym czasie gratis mi przychodził.
Placki szewskie
Na straganach przekupek obok chleba i bułek spoczywał zwykle stosik placków owalnych z mąki żytniej, ceny grosza jednego. Oblane były po wierzchu roztopionym masłem, do którego przysypywano mąki, i stąd miały białą powierzchnię. Był to prawdziwy przysmak chłopców ulicznych itp. biedaków – a zwano go także maślany placek. Smakował on i mnie niepospolicie, kiedy się dochrapało grosza na sprawienie sobie tej biesiady. Nosiły te placki także dziewczęta na koszykach, chodząc po szynkowniach, gdzie pospólstwo w czasie zimy wstępowało na szklankę gorącego piwa.
Świeczki szelążne
Prawie u każdej przekupki można było dostać drobnych świeczek, których było trzy za grosz. Te były koloru brudno-kawowego, z nieczystego łoju, który się otrzymywał z wygotowania kości, a te odkładały na bok kucharki i sprzedawały takim kobietom, które je robiły.
Jak tyle dawnych zwyczajów przeszło i już ich nie ma, tak i psie kiełbaski, maślane placki i szelążne świeczki przeszły i na wieki zaginęły. Zamiast psich kiełbasek teraz noszą po ulicach warme Würste, maślanych placków już nikt nie zna, a o świeczki trzy za grosz ani pytaj.
Jaka była taniość rzeczy w Krakowie jeszcze w ostatnich latach bytu Polski, a raczej jaka mała ilość pieniędzy, najlepiej dowiedzie to, że można było za jeden grosz jeść, pić i izbę opalić, tj. kupiwszy za szeląg chleba, za drugi szklaneczkę cienkiego piwa, a za trzeci małą świeczkę.
Piwo dwuraźne
W innym tomie notatek moich o Krakowie mówiłem o plackach szewskich, o psich kiełbaskach, o chlebie gorzelanym, kukiełkach z pod Panny Maryi itp. przedmiotach żywności, które już są zapomniane, a istniały jeszcze na początku naszego wieku, gdym przybył do Krakowa; teraz należy mi wspomnieć o napitku już wyszłym ze zwyczaju jako to: piwo dwuraźne.
W owym to czasie we wszystkich szynkowniach wódki i piwa w piecach kaflowych widzieć można było szczelnie wmurowany wielki miedziany garnek z takąż pokrywą na zawiaskach, którego jeden bok wpuszczony był w piec i dotykał się ogniska. Garnek takowy w czasie zimy napełniano wodą, która nabywała własności gorąca; do takiej to wody gorącej wstawiano półgarncówkę blaszaną z piwem, które się zwało dubeltowe albo dwuraźne. Piwo to nabywało wielkiego stopnia gorącości; ludzie klasy wyrobniczej zamiast gorzałki częstowali się tym napojem. Szynkarka wydobywała dla nich półgarncówki z miedziaka – tak nazywano ten garnek – i nalewała szklankę półkwartową dobrego piwa, która kosztowała dwa grosze. Z tą szklanką piwa w ręku już zapłaconą gość udawał się do stołu, gdzie się znajdowało naczynie z solą, czyli solniczka i szczyptę jej wsypywał do piwa. Tak ogrzane piwo lepszą czyniło przysługę mrozem przejętemu człowiekowi, niż płyn gorzałczany, gdyż człowieka mocniej zagrzewało i ja sam, poczęstowany od którego z czeladzi drukarskiej, chętnie zaprosiny na grzane piwo przyjmowałem. Zwyczaj takowy zaginął w pierwszych latach naszego wieku, a szkoda go, bo nie był tak szkodliwy jak wódka.
Chleb prądnicki
W młodym wieku moim dobra wydarzyła się sposobność widzenia stolicy Austrii, Wiednia. Jechał tamże r. 1805 Antoni Grothus, plenipotent ks. Anny Sapieżynej, za jej interesami, a był to ojciec owego Grothusa, dowódcy strzelców pod jego imieniem, znanych w rewolucji r. 1830 i 31.
Ten Antoni Grothus, nie posiadając języka niemieckiego, wziął mnie dla ułatwienia mu i pomocy w interesach. Jechaliśmy własną bryczką; gdy ta zepsuła się w drodze i nie mogła być użytą, przeto od Nikolsburga resztę drogi odbywaliśmy na wózkach pocztowych, przekładając na każdej stacji rzeczy nasze.
Miał tenże do posług swych człowieka młodego Stanisława, który zwykle będąc na strawnem, a obawiając się drożyzny żywności, zaopatrzył się w Krakowie w ogromny bochen chleba prądnickiego. Gdy na każdej stacji chleb ten przekładał na inny wózek, pocztyliony, obaczywszy takowy, zwoływali jedni drugich, a wszyscy wielce zdziwieni byli wielkością jego i powtarzali: Das ist a Label Brodt!.
1850 rys. M. Fajans, plus faksymile Ambrożego
Herbata i fajka
Może niejeden z późnych potomków, widząc ogromnie rozpowszechnione użycie tej rośliny chińskiej w Polsce, będzie myślał, że Pan Bóg, stwarzając Adama, małżonkę jego Ewę zaopatrzył już w czajnik i samowar przy innych sprzętach kuchennych. Ale tak nie jest, i zwyczaj wypijania herbaty dopiero zaprowadzili Moskale w Polsce w epoce tej, kiedy zgromadzeni dyplomaci po upadku Napoleona, znani pod nazwą kongresu wiedeńskiego, upiekli Kongresówkę czyli Królestwo Polskie pod panowaniem rosyjskim. Od tego to zajęcia Warszawy i części Polski rozgościła się u nas herbata, rugując z domów poczciwą staruszkę kawę i zabierając jej miejsce.
Dawniej, za mojej już pamięci, sprzedawano herbatę w aptekach, jako lekarską roślinę, teraz nią handlują wszyscy kupcy wszelkiego towaru, a nawet i żydzi. Już także i chłopi nasi, jako ludzie postępowi, pijają herbatę; w miasteczku Chrzanowie żydzi warzą im ten przysmak, rozumie się że z siana, zamiast rumu i araku zaprawiony okowitą.
Jam pozostał wierny kawie i nie piję tego kitajskiego napoju, bo mi sen odbiera.
Z Moskalami przyszła do nas herbata, a Niemcy przynieśli nam jeszcze głupszy nałóg: fajki, do początków tego stulecia jeszcze u nas mało znanej, a teraz już straszliwie rozpowszechnionej, gdyż prawie każdy chłop, każdy parobczak, wyrobnik itp. smrodzi fajką, i nie obaczysz człowieka klasy roboczej bez tego u nosa kominka. W mieście zaś dopiero może od lat 20 zjawiły się cygara; klasa możniejsza, a nawet złym przykładem zarażona miejska hołota, nie wyjdzie na ulicę bez zatlonego lonta w gębie… Głupi ten nałóg wylał już daleko za brzegi i trudno go cofnąć: już małe paupry, wszyscy studenci, kupczyki, rzemieślniczkowie, służebne fagasy i wszelka niższa hałastra nie obejdzie się bez cygara, które sterczy z każdego lokaja gęby, pomimo, że ten na kupno chustki do nosa zdobyć się nie może, a posługę jej zastępuje mu poła sukni lub jej podszewka. Pożal się Boże tego miliona, który niebaczni ludzie puszczają z dymem, marnując nieraz krwawy zarobek, bo najczęściej taki palacz fajki lub cygara niema grosza na śniadanie i woli się obejść bez niego i z głodu przymrzeć, niżeli sobie odmówić tej smrodliwej przyjemności.
Jeszcze o paleniu tytoniu
Lulki, fajki i cygara, niezmiernie upowszechniły się w pierwszem ćwierćroczu wieku XIX. Kiedym przybył do Krakowa w r. 1797, jeszcze prawie mało co znane było palenie tytoniu, tabaki, a za to starzy ludzie więcej zażywali tabaczki w proszku. Dopiero od czasów zajęcia Krakowa pod panowanie austriackie r. 1795 Niemcy zaczęli upowszechniać ten brzydki zwyczaj kopcenia dymem tabaki. W moim młodym wieku, jeśli ujrzałeś fajkę w gębie u kogo, mogłeś być pewnym, wcale nie pytając się, że to jest Niemiec; Polak bardzo rzadko używał fajki. Nieznacznie zaczęła się ona w Krakowie upowszechniać, a jak każdy nowy zwyczaj znajduje zwolenników, tak i w tym względzie znalazły się małpy naśladujące, i tytoń w użycie wchodzić zaczął. Lecz jeszcze się utrzymywano w granicach skromnych, palono fajki tylko w domach, a nikt z porządniejszych ludzi nie poważyłby się wyjść z fajką na ulicę, i tylko można było widzieć ludzi z klasy wyrobników, furmanów, parobków i t. p., którzy na ulicach palili tytuń.
Trwało to aż do r. 1836. Dopiero kiedy wojska austriackie zajęły Kraków, to z oficerów tegoż wojska, Niemców, nie pokazał się żaden bez fajki na ulicy, kiedy nie był w służbie. To też odtąd coraz gęściej naśladowano ich, a nade wszystko, kiedy zaczęto sprowadzać cygara. Już teraz nie nowina jest widzieć ludzi do wyższego towarzystwa należących, wcale nie młodzieńców, lecz już w poważnym wieku, jak się włócząc po ulicach cygarami smrodzą.
To najgorsza, że ten obrzydliwy nałóg przeszedł już w używanie aż do małych chłopców (studenci nawet chodzą po błoniach i ustronnych miejscach, aby ukradkiem fajkę palić lub cygaro) nie trudno zobaczyć 13-letniego świniopasa, jak, stąpając poważnie z fajką w gębie, ma się za coś lepszego od swych rówieśników – a że chęć naśladowania prędko się zatliwa, a więc też i reszta pauprów małych, nie mając na kawałek chleba, woli kupić sobie fajkę choćby glinianą, tabaki za parę groszy, aby tej mniemanej godności dostąpić i do cechu tabakowego się wpisać.
Żaden panicz, syn szlachecki, nie wyjdzie na ulicę bez cygara, i byłoby to w złym tonie, gdyby szedł nie owinięty w kłąb dymu. Nawet stary fanfaron, generał Chłopicki, znany z wojny r. 1830-31, i ten dymi cygarem po ulicy, jak mi mówiono, gdyż ja tylko widziałem go z okna wyglądającego z fajką w ustach.
Niedługo może, bo złe prędko się krzewi, przyjdzie zwyczaj, że i kobiety nasze przyjmą lulkę do sprzętów swej toalety i tak jak meksykanki cygara w teatrze i na przechadzkach palić będzie modą przez damy naśladowaną, od czego racz ich Panie Boże zachować.
Pożal się Panie Boże tych pieniędzy, które z ubogiego kraju naszego idą do Prus i Niemiec za cygara i tytonie przerozmaitych nazwisk i gatunków.
Fabrykant wybornego wina
Tym był pamiętny kometa roku 1811, który długo świecił na niebie. Były to dwie bardzo jasne i wyraźnie widzieć się dające gwiazdy, idące niedaleko od siebie, może tylko kilkanaście tysięcy mil lub trochę więcej. Posuwały się one od wschodu i zniknęły na zachodzie. Czy to ich sprawą, czy inna jaką przyczyną, rok ten 1811 był niezmiernie upalnym, zatem susza była wielka. Zboża i jarzyny mało wydały plonu, łąki wypalone, mało karmy, była też wielka drożyzna chleba w roku 1812 – ale za to wina zrodziły się na Węgrzech i w innych krajach przewyborne, i wina z tego roku nosiły nazwę kometowych (Kometen-Wein). I rzecz szczególna, iż zboża było mało a wina zbiór nader obfity. Ceny jego były małe, i za 3-4 dukatów dostał w Krakowie beczkę doskonałego wina.
Po tym roku 1811, chociaż zdarzały się dobre lata na wina, jednak najlepsze było dopiero r. 1822, a potem r. 1834. Amatorzy wina tę chronologię dobrze na pamięć wiedzą.
Ten rok 1811 sławny jest w dziejach winnych, ale produkt jego już jest bardzo rzadki, bo go ludzie skonsumowali… Ja jeszcze posiadam jakiś zapas butelek tego wina, a jest to wino, jak je prawdziwie analizował ksiądz Jezierski, złożone: „z ognia, balsamu i czasu”.
Jedna z opowieści Ambrożego, przepisana poniżej
Kobieta dzielna do kielicha
Powiadał mi to ś.p. Ksiądz Dziekan przyjaciel i dobroczyńca mój, iż raz napotkawszy się w drodze z dobrym swym znajomym, gdy potrzeba było pomyśleć o noclegu, ten go zachęcił aby z nim razem udał się na nocleg do domu dobrze sobie znajomego właściciela ziemskiego, niedaleko od gościńca leżącego… Był to dworzec mały, staropolski, a mieszkańcami jego była para dobrze w latach podeszła, bezdzietna, która podróżnych, gościnnie ze staropolską otwartością przyjęła. Zastawiono kolację, do której wyszła na stół i butelka wina. Gospodarz przypił do znajomego sobie gościa, ten znowu do księdza, a ten nie śmiąc udać się do Gospodyni, pił znowu do Gospodarza. – Aż tu Gospodyni wstaje, przywodzi kielich próżny, nalewa sobie i pije mówiąc: „tak ciągnie kobyła jak i koń, tak wypija ona jak i on”. I dotrzymała słowa, bo im pomogła do wysuszenia nie jednej butelki, a nie było znać nic, aby jej to szkodziło.
(1089)
Leave a Reply