Witam,
Poniżej zamieszczam ciekawy felieton Józefa Łobodowskiego Alkohol jako wyzwolenie, z cyklu WOREK JUDASZÓW, który ukazał się w emigracyjnym tygodniku Wiadomości, wydanym w Londynie w grudniu 1978 roku.
Zdjęcie tytułowe podaję za LINK
W O R E K J U D A S Z Ó W
„Alkohol jako wyzwolenie”
„Dzbanie mój pisany, dzbanie polewany…” Któż nie pamięta tego anakreontyku Jana z Czarnolasu! „I ten cię nie minie – pisał Kochanowski w dalszym ciągu – choć kto mądrym słynie; pijali przedtem i filozofowie, a przed się mieli spełna rozum w głowie…” Wtórowali mu inni poeci Złotego wieku i późniejsi, już po uszy tkwiący w barokowej kwiecistości. Nawet poeta tak bardzo religijny jak Wespazjan Kochowski, nie omieszkał umizgać się „Do Bakchusa”. „Mądrym mędrość niechaj służy, dworowi fakcyje; tym się każdy baw – coć płuży, ten żyje – kto pije”!
Co wówczas Polacy pijali? Ze szlachetnych napojów, oczywiście sytny miód, oraz importowane wina (głównie tokajski węgrzyn, hiszpańską małmazję i muszkatele); gorzałka rozpowszechniła się nie od razu i początkowo tylko na wsi, oraz wśród miejskiego gminu. Moje pierwsze zetknięcie się z wódką było nad wyraz żałosne i na długo odstręczyło od kieliszka. Miałem jedenaście lat, handlowałem papierosami i mój kolejny klient, czarnomorski marynarz, pijany w sztok, zmusił mnie do wypicia duszkiem szklanki samogonu (bimbru) najgorszego gatunku, bo pędzonego z buraków cukrowych i źle oczyszczonego. Chorowałem potem przez dwa dni. Do alkoholu przekonałem się prawie po dziesięciu latach, na weselu mojej najstarszej siostry, ale to była polska czysta wyborowa, a nie kozacki samogon z kaukaskiego Kubania.
W Polsce Niepodległej piło się dużo, zapewne za dużo, ale nie tak i nie tyle, co obecnie. Wieczorami, a jeszcze bardziej późną nocą spotykało się na ulicy zalanych gości, ale za dnia bardzo rzadko. A dziś, jak słychać, jest to zjawisko powszechne i w Polsce i podobno jeszcze bardziej w Rosji. Tradycja? Owszem, tradycja, ale nie tylko. Właśnie przeczytałem uwagi Lwa Kopielewa, pisarza rosyjskiego (urodził się w roku 1912), należącego do tak zwanych „inakomysiaszczych”, czyli sowieckich opozycjonistów. Ma za sobą kilka lat więzień i stalinowskich łagrów. Na wstępie swego artykułu, ogłoszonego na emigracji, autor przypomniał bardzo stare porzekadło: „Wiesielje Rusi jest’ piti”. A także „Kto pjan da umion – dwa ugodja w niom” („ugodja” – obszarnicze majątki, figuralne – bogactwa, zalety).
„Wódka – pisze Kopielew – staje się w określonych warunkach nosicielem wolności. a nawet równości i braterstwa. Tak było już w dawnych czasach, tak jest i będzie, prawdopodobnie, jeszcze przez długi czas. Tak długo, dopóki będziemy żyli w świecie wszechpotężnej niewoli, okrutnego braku równości i przeklętego osamotnienia braci i do niedawna pobratymców…” .
„Dużo piją pisarze także w innych krajach – Haszek, Remarque, Hemingway… jeżeli wymienić tylko najwybitniejszych, to i tak będzie długa lista. Ale tam, na Zachodzie, alkohol to dla większości jeden ze sposobów odseparowywania się, zamroczenie, wypełniające przeraźliwe godziny bezczynności jednostki, zagubionej w marnej krzątaninie takich samych samotnych jednostek, przesyconych wszystkim, co je otacza, a głównie wolnością, która już zdążyła spowszednieć i znudzić się…”
„A u nas pije się pod nieszczęście i pod radość, ze zmęczenia i w chwilach odpoczynku, ze zwyczaju i z przypadku. I najczęściej pije się w towarzystwie, całą gromadą… Trzeba, żeby co najmniej było trzech. U nas pijący uzyskują niedostępną trzeźwym swobodę-wolność, nieistniejącą równość i szlachetne braterstwo. Tak pijali Słowianofile i zachodnicy, postępowcy i hulacy, intelektualiści i ciemniacy, poeci i artyści, aktorzy i burłacy; tak pili Poleżajew, Apołłon Grigoriew, Nikołaj Uspienskij, Musorgskij, Kurpin, Błok, Jesienin, Twardowskij, Olga Berngholc, Michaił Swietłow… Żywych przemilczam…” Byle uciec od rzeczywistości, byle na godzinę, dwie zapomnieć o okrutnym, beznadziejnym życiu. Alkohol stał się narkotykiem, chwilowym wyzwoleniem. A nie ma to nic wspólnego z narkomanią młodzieży na Zachodzie. Odrębne, często przeciwstawne motywy. Tu przesyt – tam niedosyt; tu nuda, zrodzona z ideowej i moralnej dezorientacji – tam świadomość beznadziejnej bezsiły; tu – bunt przeciw otaczającej pustce, tam rozpacz, wynikająca z przeświadczenia, że bunt na nic się nie zda. A więc zasadnicza różnica”.
W polskim Dwudziestoleciu zagadnienie wyglądało zgoła inaczej. Pijaństwa w szkołach średnich, dziś, niestety, nader częstego, nie było w ogóle; wśród młodzieży uniwersyteckiej – nie wiele, jeżeli, to w korporacjach. Inteligencja zawodowa piła od święta. Bohema literacko-artystyczna obcowała z alkoholem niemal na co dzień, ale to był jednak margines, nie stanowiący problemu społecznego. Robotnicy upijali się po sobotniej wypłacie, w roboczym tygodniu – rzadko. Chłopi pili na umór na weselach, stypach i chrzcinach, także na jarmarkach. Na stałe upijanie się nie było ich stać zarówno ze względu na ciężką pracę, jak na brak pieniędzy. Nielegalnego pędzenia gorzały wieś polska nauczyła się dopiero podczas niemieckiej okupacji; po nastaniu okupacji sowiecko-komunistycznej doświadczenie przydało się, jak ulał.
Przed wojną przekroczenia przeciw Monopolowi Spirytusowemu były minimalne: natomiast przeciw Monopolowi Tytoniowemu – prawie nagminne: coraz to policja wykrywała uprawę „samosiejki” (przeważnie pod krzakami kartofli). W t. zw. towarzystwie systematyczne pijaństwo widziane było bardzo źle, ale przy różnych okazjach (świątecznych, imieninowych itd.) od kieliszka nie uciekano. Na karnawałowych balach zakwitła moda picia francuskiego koniaku, prawie zawsze „Marteau”, bo na „Martela”, nie mówiąc już o „Hennesy”, kogóż było stać?! Zagryzało się ten koniak plasterkami cytryny, posypanymi cukrowym pudrem. Dopiero we Francji zdałem sobie sprawę, jakie to było perfumowane mydło ten „Marteau”! Cóż dopiero po przejściu Pirenejów, gdy rozsmakowałem się w ostrych koniakach hiszpańskich!
Czego szukano w owych czasach w alkoholu? Myślę że głównie wyżycia się. Owszem, niekiedy także ucieczki od rzeczywistości, przeniesienia się „w rajską dziedzinę ułudy”, z tym wszystkim alkoholizm nie stanowił katastrofy w skali społecznej, czy ogólnonarodowej, jak dziś w Polsce Ludowej. Masowe pijaństwo dogadza warszawskiemu reżymowi, jak w Sowietach dogadza kremlowskim wielkorządcom. „Kabackaja gol” – „karczemna hołota” – nie jest w stanie poważnie zagrozić totalitarnej dyktaturze. Przytoczone powyżej w polskim przekładzie uwagi Lwa Kopielewa trafiają w sedno. Przeciętny obywatel sowiecki może wyzwolić się z ponurej rzeczywistości jedynie po pijanemu. Stare rosyjskie powiedzenia: „Bez wodki nie rozbieriosz!” – nabrało innego, głębszego wydźwięku. Dawniej: „Bez wódki nie zrozumiesz!”; obecnie: „Bez wódki nie poczujesz się wolnym!” Prawda, tylko że krótki czas, aż do wytrzeźwienia, ale dobre i to!
Sądzę że ciekawie wypadłoby zestawienie, gdyby ktoś tego się podjął, świadectw literackich dotyczących pijaństwa w Polsce przedwojennej (powiedzmy, pijaństwa „kapitalistycznego”) i obecnego (niech będzie „socjalistycznego”). Jedyne w swoim rodzaju teksty Wiecha niewątpliwie są dokumentem społecznym, ale ani bezstronnym, ani wyczerpującym. Że świetny humorysta zwracał uwagę przede wszystkim na knajpy warszawskie rzecz zrozumiała. A i to chodziło prawie wyłącznie o knajpy na Czerniakowie, na Woli, Ochocie i innych przedmieściach. Gdyby brać Wiecha dosłownie, okazałoby się że mieszkańcy tych przedmieść spędzali przy kieliszku cały wolny czas i po pijanemu urządzali wesołe draki. Przy ciężkiej pracy i zarobku w ogóle ich nie było widać. Ale czytano go chętnie i bawił klientelę „czerwoniaków”, jak nigdy nikt. Ileż wesołego śmiechu było warte oświadczenie (czyje? – chyba pana Piecyka?), deklarujące dziedziczny anglofilizm bohatera. Bo pijał wódkę a n g i e I k a m y, zakrapiając angielską gorzką, a do tego on i wszyscy jego krewni cierpieli od małego na angielską chorobę, czyli krzywicę nóg.
Wiech niewątpliwie przesadzał. Jako tako poznałem Powiśle, włącznie z Czerniakowem, oraz Wolę, Czyste, Ochotę, więc miałem możność konfrontacji tych, jakże zabawnych lektur z prawdziwym stanem rzeczy. Było to przeniesienie robotniczo-rzemieślniczej Warszawy w czwarty, surrealistyczny wymiar. Język był także w dość znacznym stopniu wykoncypowany. Nawet nie łatwo było zorientować się, gdzie kończyła się autentyczna gwara warszawska, a gdzie zaczynała się inwencja samego Wiecha. Swoisty fenomen lingwistyczny, który niewątpliwie doczeka się z biegiem czasu wyczerpującego omówienia przez uczonych filologów. Dotychczasowe, znane mi studia na pewno nie są wystarczające.
Godnego następcy i kontynuatora Wiecha w Polsce nie mamy, podobnie, jak nie ma dawnej Warszawy, choć z jej ruin pozostało więcej, niż można się było spodziewać. Ciekaw jestem, jak po odbudowie wygląda róg Tamki i Solca, gdzie istniała miła knajpka, słynna na całe Powiśle z dobrej kuchni i dostępnych cen. Zupa pomidorowa kosztowała jedne pięćdziesiąt groszy, z tym że jej nie wydzielano. Piękna Lodzia, córka właścicieli, stawiała na stole pełną wazę, obok koszyczek z pokrajanym sitkowym chlebem; ubogi głodniak mógł rąbnąć dwa, a nawet trzy talerze gęstej, dobrze okraszonej zupy z ryżem, plus chleb, za pół złocisza.
Zawędrowałem nostalgicznie na warszawskie Powiśle, na którym mieszkałem krótko, lecz intensywnie – czas wrócić do tematu: „Alkohol jako wyzwolenie”. Istnieje hiszpańskie porzekadło: „Beod para olvidar” („Piję, żeby zapomnieć”). W hiszpańszczyźnie zdanie to ma akcent wyraźnie ironiczny, bo o troskach i klęskach powszedniego życia zapomnieć nie można – powracają wraz z porannym kociokwikiem. Pod komunistyczną tyranią wygląda to, jak podkreśliłem, zgoła inaczej. Lew Kopielew mówi wyraźnie: po pijanemu uzyskuje się wolność i braterstwo, niedostępne trzeźwym. Ważna uwaga: pijaństwo musi być kolektywne, im liczniejsza kompania, tym lepiej, cała gromada, a już co najmniej trzech. Po pijanemu można się użalić, otworzyć serce, skląć partię i reżym, bez obawy że się będzie zadenuncjowanym. Można poczuć się wolnym, wyzwolonym z codziennego kłamstwa, spod powszechnej hipokryzji. Poczuć się człowiekiem, który nagle odzyskał ludzką godność i szacunek do siebie samego. Oto straszliwa wymowa tego pijaństwa!
Wlecze się za nim, jak smoła z piekła rodem, podwójny paradoks. Gdy sowieccy niewolnicy (dozorcy niewolników także są nimi, tyle że korzystają z określonych przywilejów) są po trzeźwemu lojalni i posłusznie wypełniają narzucone im siłą obowiązki; po iluś tam gramach wódki (w Sowietach mierzy się alkohol nie kieliszkami, lecz gramami, jak w aptece) przestają być lojalni i wypowiadają posłuszeństwo. Groźne zjawisko? Gdzież tam! Kiedy znakomity rosyjski poeta, Siergiej Jesienin, uznany oficjalnie za „chłopskiego”, rozczarował się do bolszewickiej rewolucji, zaczął urządzać po pijanemu dzikie awantury, np. potrafił w ludnej knajpie wykrzykiwać „białogwardyjskie” hasła i slogany, w rodzaju słynnego: „Bij żydów, ratuj Rosję!” Kto inny zostałby natychmiast „przyłożony do ściany”, Jesienina milicja zabierała na otrzeźwienie, a następnego ranka wypuszczała. Na Kremlu dobrze zdawano sobie sprawę że to długo nie potrwa, jakoż nie pomylono się: w parę lat później Jasienin popełnił samobójstwo. Z pijaństwa? Raczej z bezsilnej rozpaczy. W pięć lat po nim uczynił to samo Majakowskij. Kłamliwa wersja oficjalna przypisała samobójczą kulę miłosnemu zawodowi. O tyle słusznie że istotnie chodziło o zawód miłosny swego rodzaju – zawiodła miłość do rewolucji.
Ale to już oddalona historia. Również do historii należy wisielczy powróz Mariny Cwietajewej, kula, którą wpakował sobie w skroń piewca „Młodej Gwardii” Fadiew. Jego także zabił rzekomo nadmiar alkoholu. Widać, pił w niewłaściwy sposób. Bo w wielu wypadkach ludzie sowieccy piją właśnie po to, żeby nie popełnić samobójstwa. „Nie wypjesz, ruki na siebia nałożysz!”
Potężnym echem odezwał się wystrzał samobójczy (1933) czołowego ówcześnie pisarza ukraińskiego. Mykoły Chwyloweyo. Inni nie potrzebowali uciekać w śmierć, dobrowolnie wybraną: ich losami zajęło się GPU, wkrótce przemianowane na NKWD. Ta wspaniale działająca organizacja „wyzwalała” skutecznie i szybciej niż alkohol. I naturalnie, raz na zawsze!
Józef Łobodowski
Mam nadzieję, że wpis się podoba, wkrótce zamieszczę jeszcze inny felieton Józefa Łobodowskiego, równie ciekawy – Pochwała wina.
(845)
Leave a Reply